wtorek, 25 grudnia 2012

MAŁE ORĘDZIE NIM PIERWSZA GWIAZDKA WZEJDZIE

Miałam to udostępnić przed wieczerzą wigilijną, jak wskazuje tytuł, lecz jakiś składnik mojego technicznego świata musial zawieść (tym razem nie Zdzisław, jego już prawie nie używam). Korzystając z okazji, że posiadam środek masowego (tak to nazwijmy) przekazu, chciałabym życzyć wszystkim stałym czytelnikom, jak i przypadkowym odwiedzającym magicznych, wspaniałych Swiąt, życia pełnego spelnionych marzeń, odwagi w dążeniu do celu i dużo uśmiechu nawet wśród szarych dni. Wszystkim kobietom i nielicznym mężczyznom życzę szybkiego uporania się z garami i odpoczynku, który w Święta istnieje chyba tylko po to, by odsapnąć po zaciekłej walce z karpiem i gorącym piekarnikiem. Wesołych Świąt! :)

piątek, 21 grudnia 2012

KOŃCA ŚWIATA NIE BĘDZIE

Gdyby dziś lub wczoraj jakiś człowiek wylizał cała podłogę w mojej Szkole, najadłby się. Kiermaszowe stoły trzeszczały pod ciężarem ciasta. Jedzenie. Pierwsze skojarzenie, które nasuwa się po usłyszeniu 'święta', no może zaraz po 'prezenty'. Leżę właśnie obrzucając moje otoczenie papierkami po słodyczach z mojej dziś otrzymanej paczki. Odsuwam myśli o dziurawych zębach i oddaję się czynności, która mi droga nad życie. W końcu przeżyłam koniec świata, co więcej może mi grozić.

W powietrzu czuje się przesycenie tematem. Mogłabym pisać o smutnym losie paru Chińczyków, którzy wydali miliony na swoje wszystkozłoodporne kapsuły, a teraz mogą je co najwyżej opchnąć na bazarze jakiemuś naiwnemu złomiarzowi, ale kto chciałby to czytać. Z drugiej strony, dzień jeszcze się nie skończył. W każdej chwili możemy spodziewać się wielkiego meteorytu z ogromną, samoprzylepną karteczką o tytule 'to za Martę' posłanego przez kolegów-kosmitów. W przestrzeni, nazywanej przez nas kosmosem zapewne roi się od istot, które dla rozrywki oglądają, jak dłubiemy sobie w nosie. 'Panie i Panowie, w kategorii efekty dźwiękowe, Oskara otrzymuje XYZ z filmu 'Wyjątkowo dorodna Koza', która/y to wydał(a) niesamowity pisk przerażenia na widok swojej nadzwyczajnie obrzydliwej kozy. Wielkie brawa!'.

Musiałabym znów powrócić do tematu jedzenia, lecz odrobinę to niestosowne i odrobinę nie na miejscu po opisie kozy z nosa. A nie, to blog Marty. Tu wszystko jest na miejscu. Pizza z ananasem numerem jeden na szkolna wigilię. I teraz pomysły na to, co można zrobić z ananasem z pizzy:
1) zjeść w formie podanej przez kucharza, tj. z kawałkiem pizzy
2) obtoczyć w ketchupie i przetoczyć przez stół, a na podstawie powstałej drogi i zmierzonego czasu wyliczyc prędkość, następnie zrobić to kawałkiem ananasa nieobtoczonym w ketchupie i sprawdzić tym samym zależność prędkości od ketchupu
3) nabić na widelec, wsadzić do kubka z barszczem i udawać, że to świąteczna dekoracja, będąca ostatnim krzykiem mody
4) pokroić go na mniejsze kawałki, tworząc tym samym monosałatkę owocową (dla urozmaicenia polać ketchupem)
5) zostawić na ofiarę krwożerczym istotom, które mają doprowadzić do końca świata i podarować im go w zamian za ocalenie
Tak właśnie kończy sie historia o tym, jak ludzkość uniknęła końca świata.

sobota, 15 grudnia 2012

ŻAL ODCHODZIĆ

Kiedy wydawało mi się, że decyzja o ostatecznym zawieszeniu bloga zapadła, ktoś spytał mnie "a Ty w ogóle jeszcze piszesz?". Czy ja w ogóle jeszcze piszę? Nie, nie piszę. Nie, nie będę pisać. Tak, blog umarł. Trzymałam się tego stwierdzenia, tłumacząc się brakiem czasu, choć jakiś żal cisnął niemiłosiernie. Trzymałam się... do dzisiaj. Bo czy można zostawić coś, co dało mi poczucie, że ktoś chce wiedzieć, co myślę, że ktoś czeka, aż go rozbawię, że ktoś czeka, aż coś napiszę? Nie, nie można. Dlatego jestem. Przypuszczam, że wszyscy o mnie zapomnieli. Lecz przecież nic nie tracę, zaczynam na nowo.

Cześć, jestem Marta. Maturalna klasa robi ze mnie robota o programie matura-już-za-pięć-miesięcy (o ile dobrze policzyłam) i chyba ukradła mi mózg, choć śmiem w to wątpić, gdyż moja głowa dzisiaj pulsuje bólem. Z tego powodu też bardziej prawdopodobna jest teoria o nazwie "mózg mi przerósł". Sumując, nie jestem w stanie dziś rozmawiać o czymś bardziej wyniosłym od pogody. I tutaj nie mogę oprzeć się pokusie, jestem wręcz zmuszona pogratulować wszystkim odpowiedzialnym za fakt, iż śnieg z dróg teleportował się na chodniki. Mój tyłek co najmniej raz dziennie ląduje w zaspach. Dziękuję! Gdyby nie wy, lądowałabym na twardej płycie chodnikowej...

Jak ktoś lubi latać, musi być przecież gotowym na lądowania. A ja teraz latać będę wyjątkowo wysoko, bo wracam i radość mnie rozpiera. I rozpierałaby mnie jeszcze bardziej, gdyby nie irytująca, skacząca jak pełen uniesienia zając po marchewkowym polu reklama w prawym rogu mojego monitora o napisie "gratulacje, wygrałeś iPada2!", której pozbycie się graniczy z cudem.

Coś mnie czasem rozpierało od wewnątrz, moja ręka czasami bez świadomego udziału mej skromnej osoby biegała po klawiaturze, pisząc jakieś wyrazy, zdania, których nigdy nie opublikowałam. A teraz, jam jest jak ten młody bóg. Już nie odejdę.

Spieszmy się czytać blogi, tak szybko odchodzą.

sobota, 21 lipca 2012

CO ZE MNIE WYROŚNIE?

Blog zdycha pod warstwą kurzu. Ale "nie ma opier.alania się." Ja też zdycham. W pracy. I to właśnie przyczyna zaniedbania.

Arbeit macht frei. Moja wolność przejawia się w postaci zmęczenia. Plusy: oczywista oczywistość, czyli pieniądze i zaskakująca nieoczywistość, czyli zmiana granic wytrzymałości. Da się.

Zasada numer jeden: nie wynoś pracy do domu. W związku z tym nie o pracy. O piosence z dzieciństwa, która była jedną z nielicznych rzeczy, jakie sprawiły, że poczułam jego (dzieciństwa oczywiście) smak.
Kulfon, Kulfon, co z Ciebie wyrośnie? Martwię się już od tygodnia. Zębów nie myjesz, kolegów wciąż bijesz i dziurę masz w najnowszych spodniach. Znacie?

Jest jeszcze jeden smak z dzieciństwa. Głupia rzecz, o której jakimś przypadkiem nie zapomniałam. Nie za bardzo wiem, co to jest. Pamiętam tylko smak. Kulki z niewiemczego w białej i czarnej czekoladzie. Nie spotkałam ich już nigdzie. Ten smak ginie jak mój blog, który dawno nie był wietrzony. Ale jak nazwa wskazuje, jest mój, więc mogę odpoczywać. Bo to zawsze jakaś odmiana. Nikt nie pogania. Nikt nie patrzy mi na ręce.

Nie będe pisać kiedy wróce, bo ja tutaj cały czas jestem. Czasem tylko lubię sobie wypić gorącą czekoladę i spać do południa. Ot i cała filozofia.

I ostatnia sprawa:  Muszle klozetowe dzielą się na dobre i niedobre. Niedobre to te, z których woda chapie Ci  na tyłek, kiedy robisz większą kupę i te, które są zapchane. Dobre - cała reszta. Koniec klasyfikacji. Łatwo można zgadnąć, którego kibla używanie nasuwa takie refleksje. Będąc przy temacie - papier toaletowy również dzieli się na dwie grupy. Na odporny na wycieranie (tzn. nie rozrywający się podczas...) i ... ten niedobry... Całe szczęście nie mam konkretnego powodu, by to pisać. Bla bla bla. Kury sikają do góry, a krowa to piękny ptak, tylko skrzydeł jej brak.





wtorek, 10 lipca 2012

WZIUM

Znowu mnie nie bylo zbyt długo. Odpoczywam.Ale chyba już wracam. Wysłałam swoją wenę twórczą na wakacje. Jak wróci, na pewno się o tym dowiecie.

Zrobiłam wziuuuum. Ja. Ta, która w wieku dwóch lat zdzierała spodnie na kolanach, uciekając przed lecącym samolotem. Ta, która boi się wejść na czwarty szczebel drabiny. Lęk wysokości. Ta, która nie wejdzie do windy, nie wsiądzie na karuzelę i ma klaustrofobię. Widziałam Niebo z drugiej strony. I wiecie co? Podobało mi się. Kocham start. Już to wiem.

Co u mnie? Póki co - nadal odpoczywam. I przestawiam się. Na słuchanie po angielsku, czytanie po angielsku, mówienie po angielsku i, co najgorsze, myślenie po angielsku. A właściwie po szkocku. Niejedna starsza pani spojrzała na mnie z byka gdy taranowałam ją w przejściu, usilnie trzymając się prawostronnego ruchu. Dziwny naród. Odwrotny. Ale z drugiej strony, przyjazny.

Nie mam pomysłu na pointę. Życzę udanych wakacji. I wspaniałej pogody. Bo u mnie - chmury, deszcz, chmury, chmury, deszcz.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

DZIECKO LASU

Naleśniki z truskawkami mają smak lata. Pyszny smak lata. Ozon w powietrzu po burzy ma zapach lata. Świeży zapach lata. Zapach lata to również spocony sąsiad w autobusie. Całe szczęście, w tym roku jeszcze nie doświadczyłam tego ostatniego. I samodzielnie zbierane jagody. To też lato. Dla takich chwil mogę jeszcze odwiedzać Szkołę przez dwa tygodnie.

Tak, zbieram jagody. Jestem Dzieckiem Lasu i Wsi. Wsi tak małej, że właściwie, bardziej Dzieckiem Lasu. Kiedyś tego nie znosiłam. Nienawidziłam braku sklepu, wszechobecnej nudy i ciągłego dojeżdżania. Teraz to kocham (no, może za wyjątkiem dojeżdżania). Nie ma nic lepszego niż dom z ogrodem, a za nim Las. Nic lepszego, niż spacer po Lesie i goniący mnie dzik. Nic lepszego, niż łąka i moje Psy, które ciągają wte i wewte zdechłego królika. Nic lepszego, niż zaskroniec w basenie i Tata biegający za nim z łopatą. Tu się czuje lato. Tu się nim oddycha.

Mam to szczęście, mieszkać w pobliżu Jagodowego Lasu. Od niedawna, również w pobliżu autostrady. I choć Jagodowy Las ciągnie się kilometrami, część poległa pod asfaltem (o ile autostrada nie jest betonowa, nie mam pojęcia, przyjmijmy jednak, że jest to asfalt, a to wyjaśni kolejne zdanie). Czarna masa pokryła najdorodniejsze jagody w Jagodowym Lesie. Autostrada zbudowana specjalnie na Euro, oczywiście.

Euro przestało mnie denerwować wraz z ostatnim meczem Polski. To był pierwszy mecz, w który się wczułam. Nie ominęła mnie nawet sekunda. Obudził się we mnie patriotyzm, o braku którego byłam przekonana. Było mi najzwyczajniej w świecie smutno. Mimo, że miałam dość. Było mi smutno, że to już koniec, że nie mam na co narzekać. Dlatego nie narzekam. Gratuluję. Jestem dumna. Przynajmniej w meczu z Rosją pokazaliśmy klasę. Nie mam się czego wstydzić, jestem z Polski. A jak ktoś w Niemczech powie mi "jedź na wakacje do Polski, Twój samochód już tam jest", to posmakuje lewego sierpowego. Albo prawego. Jeszcze nie wiem, który mam lepszy.

Nie boję się obcokrajowców, nie boję się komarów (które zrobiły mi dzisiaj sitko z tyłka, i nie tylko), nie boję się nawet kleszczy (jak wspomniałam, jestem Dzieckiem Lasu, gdyby wszystkie kleszcze powodowały zapalenie opon mózgowych i boreliozę, powinnam umrzeć już jakieś 20 razy). Wieś może mnie zaskoczyć zaskrońcem pod moją podeszwą, lub, co gorsza, pod gołą stopą, ewentualnie zaskrońcem w muszli klozetowej (widziałam takie coś na filmach, od tamtej pory myśl ta nie pozwala mi się w spokoju wy...). Nie boję się Krecika. Chyba czas podbijać świat.

czwartek, 14 czerwca 2012

PRZEGLĄD ŚWIRÓW MIEJSKICH

Ludzie to nieodgadnione istoty. Wciąż spotykam coraz to ciekawsze osobowości. Dzisiejszy hit to nieźle urobiony Pan na ławce. Zwycięstwo w konkursie zapewnił sobie, mówiąc "moja córka, ma zajebiste pejsy. Ty sobie nawet nie wyobrażasz jakie", po czym wstał i szedł, tańcząc.

Numer dwa to Postrach Ulicy. Natknęłam się na niego z koleżankami. Gdy w spokoju przemierzałyśmy Miasto, ten wyskoczył zza rogu, krzycząc "buu". Dobrze obmyślony plan. S. o mało co nie zeszła na zawał, K. darła się jak poparzona, ja zanosiłam się śmiechem. Jeden wariat, a dostarczył uciechy trzem osobom.

Trzy. Pani w supermarkecie. Z niezadowoloną miną obmacała wszystkie dostępne bułki i rogale. Następnie podniosła wybranego rogalika, powąchała i odłożyła. Odeszła z niczym, robiąc awanturę przy kasie o słaby asortyment.

Ostatnim miejscem jesteśmy ja i Mój Chłopak. Nie dalej jak miesiąc temu przeszliśmy jakiś kilometr po dwóch stronach ulicy. Ja po jednej, On po drugiej. I wcale nie przeszkadzało to Nam w rozmowie. Co najwyżej, innym przechodniom.

Dobra rada. Jeśli spotkasz Innego na Mieście, nie bądź dla niego wrogiem. To on jest Kredką. A Miasto - Kolorowanką.

piątek, 8 czerwca 2012

PSYCHIATRYK

Mam wrażenie, jakbym żyła w wielkim, biało-czerwonym, anarchistycznym psychiatryku. Tak dzisiaj wygląda Polska. A wszystko za sprawą Euro. Nawet dziennikarka z Panoramy przywdziała biało-czerwone ubrania. Mało tego, na policzku namalowali jej polską flagę. Ale tego też za mało, kazali więc jej krzyczeć "Polska górą" (czy jakoś tak) i potrząsać przy tym grzechotką w końcowej fazie programu. Pisałam o kierowcach z flagami. Wtedy mnie to irytowało. Dziś najchętniej wyjechałabym do Zimbabwe. Nie mam ochoty dłużej zastanawiać się, kto zafunduję dobrych lekarzy wszystkim polskim kibicom po meczu.

Przypuszczam, że niejedna osoba chciałaby mnie zabić za wstęp. Należą do nich, na przykład Mój Chłopak (który na czas Euro ma ode mnie urlop), czy Tata (który wychodzi wcześniej z pracy, by zdążyć na mecz). Wyjaśniam. Lubię czasem obejrzeć mecz. I być może nie drzemią we mnie kolosalne pokłady patriotyzmu, ale mam poczucie przynależności. I szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, co konkretnie jest przyczyną wirówki bebechów. Wiem natomiast, że jeśli spotkam jeszcze jedną osobę, biegającą jak kot ze sraczką wywołaną Euro 2012, to nie zawaham się użyć moich supermocy.

czwartek, 7 czerwca 2012

SYNDROM KŁAPOUCHEGO

"Kiedy spytają cię, jak się masz, odpowiedz po prostu, że wcale." Jeśli nic Ci nie mówi ów cytat, sytuacja powinna wyklarować się po przeczytaniu tego: "I nie zapominaj, że choć odzyskanie zapodzianego ogona sprawi ci ogromna radość, natychmiast zostaniesz na nowo przybity – do ogona właśnie." Przypuszczam, że już wiesz. To Kłapouchy. Postać, którą znają miliony dzieci (i nie tylko dzieci). Nie oznacza to jednak, że ją kochają. I to z powodu roli nie czarnego, a smutnego charakteru. Skrajny pesymista w wesołej o kolorowej bajce dla dzieci. Nie na miejscu? Moim zdaniem, wręcz przeciwnie.

Zastanawia mnie, czy takie oddziaływanie na psychikę dziecka jest dobrym pomysłem. Z pewnością kształtuje  wrażliwość, a to bardzo duży plus. U mnie miało to także inne skutki. Zdarzało mi się płakać z powodu smutnego Kłapouchego, niechcianego Brzydkiego Kaczątka, czy nawet Pszczółki Mai, która w zakończeniu wieczorynki pływała na wielkim liściu. Nie mam pojęcia, co smuciło mnie w ostatnim przykładzie, lecz z opowieści rodziców wiem, że zawsze w tym momencie piosence z telewizora wtórował mój donośny ryk. Obecnie jestem chyba nadwrażliwa. Szczególnie na cierpienie niewinnych. Na swoje problemy potrafię krzyknąć, potrafię je spoliczkować. Nie mam pojęcia czy jest to wyłącznie kwestią charakteru, czy może fakt, iż w fazie kształtowania się mojej psychiki, znany mi był Syndrom Kłapouchego.

To trochę jak hartowanie. Zamiast wyrzucić pięcioletnie dziecko z domu na mróz i zamknąć drzwi, by poznało, czym jest cierpienie czy smutek, pokazuje się mu bajkę. To w końcu lepszy wariant, a dziecko trzymane pod kloszem, na które się dmucha i chucha, nie wyrośnie na altruistę. Nie próbuje napisać poradnika dla rodziców. Nie mam doświadczenia w tej kwestii, ani nie chcę nikomu narzucać sposobu wychowywania.

Dziękuję twórcom bajek, autorom baśni i wszystkim innym, którzy mieli na tyle oleju w głowie, by oprócz magicznego, kolorowego świata (który musi być obecny w świecie pięciolatka) pokazali mi smutek i nauczyli mnie współczuć. Bo uważam tak, jak Kłapouchy : "Jest dostatecznie smutno, jeżeli samemu jest się nieszczęśliwym, ale jest jeszcze smutniej, kiedy wszyscy inni twierdzą, że też są nieszczęśliwi".

A na koniec wyborny żart mojego autorstwa: Jak nazywa się wymarzona impreza Kłapouchego? Balsam.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

ZŁOŚLIWOŚĆ RZECZY MARTWYCH

Myślicie, że znowu się obijam, lecz mylicie się. To tylko Zdzisław, który ma fazę "Sprawdzam, jak długo mogę Cię denerwować, zanim mnie kopniesz" i oznajmiam, że owszem, sprawdził. Jego dźwięk to już nawet nie ciągnik. To kombajn (lub "kumbajn", jak kto woli). Tyczy się to również prędkości. Każdą jego reakcję na moje kliknięcie myszką, zdąży wyprzedzić, co najmniej, kilka brzydkich wyrazów z mych ust. To już nie jest zabawa. To jest wojna. Doigrał się. Jutro jedziemy do Informatyka. I mam nadzieję, że ujrzę zdrowego Zdzisława przed długim weekendem. Znając jednak moje niesamowite szczęście do osiągnięć techniki, Zdzisław wyzdrowieje w następnym tygodniu.

Miałam zamiar pisać z telefonu. I robiłabym to, gdyby nie fakt, iż wczoraj zażył, wcale nie uzdrawiającej, kąpieli w szklance z herbatą. Trzeba być zdolnym, by mieć taką celność. Mniejsza jednak o to, ważne jest to, iż jutro także on trafia w ręce, które go uleczą. A bynajmniej mam taką nadzieję. Jest taki młody. Nie czas mu umierać.

Reasumując, może mnie nie być przez jakiś czas. Teraz muszę już wyłączyć Zdzisława, nie mogę przemęczać jego zwłok (już i tak śmierdzą, jak spalone włosy wkręcone w suszarkę i parzą jak rura wydechowa, która robi "tsss" z połączeniu z Twoją nogą).

PS. Ciebie też maltretują Technologiczne Istoty? Porozmawiajmy o tym. Napisz do mnie.

środa, 30 maja 2012

UMRZYĆ, CZY NIE UMRZYĆ, OTO JEST PYTANIE

Nie nadążam za światem. Oznacza to, że "muszę umrzyć". Właśnie się dowiedziałam, że byłam na Kwejku. Co z tego, że udostępniły mnie 4 osoby. Kocham te osoby. I jak tu umrzyć, gdy aż z czterema osobami łączy mnie dozgonna, obustronna miłość?

Około godziny trzynastej czasu dzisiejszego, o mało co nie poczułam innego rodzaju miłości. Wypadły mi słuchawki z torebki, więc gwałtownie zatrzymałam się w drzwiach Poczty Polskiej i nieco pochyliłam. Mężczyzna za mną ledwo wyhamował. Może nie byłoby w tej sytuacji nic nadzwyczajnego (nie na tyle, by umieszczać to na moim, popularnym już blogu, czytanym aż przez cztery osoby), gdyby nie komentarz wspomnianego wcześniej Pana od tratowania pochylonych w drzwiach, niewinnych, bezbronnych dziewcząt. Brzmiał on następująco: "Bo by była wpadka. A potem niechciane". Są tacy mężczyźni, których charakter podrywaczy wystaje spod publicznej ogłady niczym koszula ze spodni. On do nich należał. Z tego względu wolałam nie wdawać się w jakąkolwiek dyskusję. Udałam idiotkę - zaczęłam śmiać się głupio i poszłam. To takie niewdzięczne, że człowiek musi robić z siebie durnia, by dać do zrozumienia innym durniom, że nie chce mieć z nimi do czynienia. I cieszyłabym się, gdyby ten etap ingerencji w Strefę Ironii był ostatnim. Ale ludzie czasami posuwają się dalej i, na przykład, wysyłają sms-y. Później płacą cenę, w postaci "Koko koko, Euro spoko".

Co się tyczy Euro - ludzie oszaleli. Flagi na samochodach. Kierowca autobusu, którym miałam okazję dziś jechać, ujął to tak: "A te flagi to już takie durne jest. Pie*dolnął by se całe auto na biało-czerwono, a nie". Tata ujął to nieco inaczej: "Po pierwszym meczu zmienią je na greckie". Jak bardzo się zawiodłam, gdy mijając dzisiaj świeżo wybudowany dom, malarze paćkali jego ściany beżową farbą. A gdzie patriotyzm? Gdzie świadomość narodowa? Gdzie są biało-czerwone domy?

Napisałam o trzech różnych tematach, więc nie mogąc znaleźć w tym konkretnej pointy, zakończę to stwierdzeniem, iż być może czasem lepiej "umrzyć", niż patrzeć na degrengoladę (słowo to nie ma żadnego związku ze słodką lemoniadą, zapewniam). Ja bynajmniej umrzyć nie chcę, pod ziemią jest za mało wariatów. Nudziłabym się.

niedziela, 27 maja 2012

RĘCZNIKOWY BATMAN

Nie pisałam. I choć parę osób się upominało, domagało, narzekało, że nie ma co czytać, byłam ignorantką, niczym Pani w poniższej sytuacji:
- Przepraszam, zgubiła Pani dziecko.
- A, jutro podniosę.

Nie miałam siły. Fizycznej i psychicznej. To był najbardziej zapracowany tydzień mojego życia. Ale oczywiście wróciłam. I mam nową energię. Z pewnością nie przeniknęła do mnie przez korę jakiegoś drzewa, nie stało się to również za sprawą dobrych fluidów krowiego pochodzenia. Zdradzę Wam mój sekret (to zabrzmiało jak hasło reklamowe kosmetyków). Mam swoją własną elektrownię - Mojego Chłopaka. Nie lubię pisać o miłości, gdyż wytwarzam wtedy zbyt dużo mdłych, słabych zdań. I być może nadają się one na umiejscowienie w wieczornych sms-ach, lecz niekoniecznie na podanie ich do opinii publicznej (jak wcześniej pisałam - mdli mnie od natłoku produkowanych masowo piosenek o miłości, które przenikają do radia i telewizji). Dlatego zamiast o miłości, napiszę o Moim Chłopaku. Zasłużył na to miejsce.

Kiedy najmocniej kocham Mojego Chłopaka? Kiedy biega po moim pokoju z ręcznikiem na plecach i krzyczy "jestem batmanem!" (dodam, że ręcznik był biały). Kiedy pisze do mnie o 18:32 sms-a na dobranoc, bo wypadła mu bateria z telefonu i myślał, że jest już po 22. Kiedy stojąc przede mną, pyta: "Halo? Halo? Gdzie są Twoje cycki, Marta?". Kiedy kładzie upaćkaną od kremu rękę na moją świeżo wymakijażowaną twarz. Kiedy mnie łaskocze, a ja wcale nie oszczędzając swych sił, wrzeszczę i tłukę go gdzie popadnie. Kiedy bawimy się w "Kto pierwszy spadnie z łózka ten ciota". Kiedy idziemy na kebaba, a on uparcie wciska w siebie aż dwa, a później do wieczora jęczy i skarży się na ból brzucha. Wtedy kocham go najmocniej. Dlaczego? Bo ta część jego jest jak część mnie. Niezrównoważona, uparta, idiotyczna. Przeciwieństwa się przyciągają? Być może. Lecz zbyt mocne przyciąganie może spowodować zbyt mocne zderzenie. A My jesteśmy tacy sami mniej więcej w  50%. Czy jest to przepisem na dobry związek? Nie wiem. Ale trzymamy się już ponad 3 lata. A ja wciąż czuję, jakbym zakochała się w nim wczoraj.

Każda sobota Z Moim Chłopakiem ładuje mój akumulator. Mamy bardzo dobrze prosperujące urządzenie do produkcji motywacji i wewnętrznej siły. I nie chcę zapeszać, ale tak mi się zdaje, że jest to perpetuum mobile.

poniedziałek, 14 maja 2012

O DZISIAJ I O POPCORNIE

Dziś nie napiszę o niczym ciekawym. Dziś napiszę o Moim Dziś. I o tym, czego Dziś mnie nauczyło.

Po pierwsze: popcorn z mikrofalówki wymaga niewiele. Być może właśnie fakt, że należy mu poświęcić zaledwie odrobinę uwagi sprawił, że o nim ... zapomniałam. Wystarczy, że zadzwoni telefon... Jak się okazało, ku mojej uciesze, kury są smakoszami czarnego popcornu. Kury są z resztą smakoszami wszystkiego.

Po drugie: po apelu do pantoflarzy nadal ich spotykam. Spieszyłam się dziś trochę i narzuciłam tempo mojemu i tak szybkiemu tempu, a idąc wyprzedzałam wszystkich ludzi na chodniku. Na parkingu przed supermarketem minęłam pewną parę. Chłopak na mnie spojrzał. Przelotnie, pewnie wystraszył się, gdy prawie biegnąc, zahaczyłam go torebką. Wnioskuję, iż jego dziewczyna przechodzi właśnie najgorszą fazę zespołu napięcia przedmiesiączkowego, lub jest podłą jędzą. Ryknęła na niego niczym lew z logo pewnej wytwórni przed filmem. Z jedną różnicą: jej ryk układał się w słowa: "gdzie się gapisz?!". To nie były ciche słowa. Spojrzało na nią parę osób, lecz ta, nic sobie z tego nie robiąc, dodała jeszcze głośniej: "fajna? Fajnie to będzie jak dostaniesz w mordę." To autentyczny cytat. I nie wiedzieć czemu, było mi wstyd, za każdym razem, gdy natknęłam się na nich w sklepie. To nie był wstyd za nieprzyzwoicie fajny tyłek. To był wstyd za ową dziewczynę. Wstydzę się, że należę do tego samego gatunku. A nawet jestem tej samej płci.

Po trzecie: na lekcji biologii po raz trzeci przypomniano mi, że antylopy zjadają urodzone przez siebie łożysko. By nie stwarzać mylnego poglądu o obrzydliwości zwierząt, dodam, iż dowiedziałam się także, że ludzie produkują z tego wysokiej jakości i ceny kosmetyki. Wybierzcie sobie uluboiną wersję.

Po czwarte: istnieją telefony, których wibracja wydaje odgłos przypominający walenia. Jednym z takich telefonów jest mój kochany Samsung. Poinformowała mnie dziś o tym nauczycielka. Nie jest to jednak najgorsza definicja dzwięku wydawanego przeze mnie lub przedmioty do mnie należace, gdyż od innej nauczycielki dowiedziałam się, że mam "śmiech jak murzyńskie rytmy".

Kończę. Muszę coś zjeśc, skoro popcorn (całe szczęście) nie wypalił. Obym nie dowiedziała się, że poziom Butaprenu w parówkach staje się krytyczny. Nie chcę, by moje kury pękły z przejedzenia lub pozaklejały sobie dzioby. Kto wtedy będzie dojadał mój popcorn?

sobota, 12 maja 2012

ŚMIECI W MOJEJ GŁOWIE

Nie cierpię sprzątać. Bardziej jednak nie cierpię widoku brudnych naczyń i warstwy kurzu, która pokrywa moje biurko, więc wybierając mniejsze zło, sprzątam. Czasami sprzątam także w swojej głowie, w tej części, do której wyłącznie ja mam dostęp i wyrzucam śmieci. Wyrzucam, a potem zamykam szczelnie drzwi i okna, lecz niektóre ze śmieci często znajdą inne wejście. Czasami też ich nie wyrzucam, gdyż worek jest ciężki, zbyt ciężki, by go unieść, i zapakowany Śmieć siedzi tam bez prawa głosu, przykryty foliową płachtą. Przy następnym sprzątaniu niestety znów nie jestem w stanie go udźwignąć, więc zostaje. Tyle, że w wyniku przegranej bitwy, zostaje odkurzony i daje o sobie znać przez dziury w worku na śmieci. Jak wiadomo, worki na śmieci są mało wytrzymałe. Mija trochę czasu, zanim znajdę taśmę klejącą, która położy kres wszystkim uszczerbkom na zdrowiu plastikowego worka, a w czasie tym ów Śmieć bezpardonowo przypomina o sobie przy każdej okazji.

Dziękuję wszystkim śmieciom w moim umyśle, dzięki nim mam zapas taśmy klejącej i  wystarczająco dużo siły na pozbywanie się ich, więc eksmituję coraz większe odpadki. Być może cierpienie nie uszlachetnia, gdyż wywołuje sporo niecenzuralnych słów i negatywnych zachowań, jednak z pewnością wzmacnia. Owszem, mam patykowate ręce. Tylko dla niepoznaki.

Krótko. Ale żaden niepożądany w mojej głowie obiekt nie zasługuje na więcej uwagi.

piątek, 11 maja 2012

PO NASZEMU ZAWSZE LEPIEJ

Oglądałam wczoraj program o małpach. O małpach pełniących funkcję domowego pupila. I o ludziach, którzy te małpy wychowują. Jak pisałam wcześniej, człowiek wychowuje nawet żywopłot w przydomowym ogródku, przycinając go. Różnic między żywopłotem, a małpą jest wiele, ale jedna znacząca. Roślinki nie gryzą (oprócz zielonych potworów z filmów fantasty). Za to małpy owszem. Karą jest usunięcie zębów. W odwecie, małpa gryzie bez zębów (czytaj: wywołuje potworne siniaki). Wtedy oszpecona małpka trafia do schroniska dla małpek, gdyż na wolności absolutnie nie jest w stanie przeżyć. A wszystko z powodu dziecinnej zachcianki.

Ażeby któregoś z tych apodyktycznych ludzi kiedyś któraś z małp porządnie użarła. Żeby przygryzła mu aortę, połamała żebra. Zrobiłoby się trochę szumu, media dostałyby swój gorący temat, aż w końcu, być może, ktoś mądry u szczytu społecznej drabiny, zmieniłby prawo i zakazał hodowli, a raczej niańczenia małp. Dlaczego niańczenia? Ponieważ jest to główna przyczyna  podjęcia decyzji o umieszczeniu we własnym domu dzikiego stworzenia . A zazwyczaj jest to dom kobiety w średnim wieku, która ma dorosłe dzieci i znów pragnie pobawić się w mamę. Po co czekać na wnuki, gdy od zaraz (a konkretnie od wcale niemałej kwoty) można dostać śliczne, małe zwierzątko, zmieniać mu pieluszki, ubierać i bawić się z nim. Szkopuł w tym, iż po trzech latach słodkie maleństwo zmienia się w szalejącego potworka. Wrażenia podobne, jak wychowywanie dziecka z ADHD. Warto dodać, że zwierzątko takie żyje 40 lat.

W cywilizowanym świecie nie ma zrozumienia dla braku ucywilizowania. Polega to na poszukiwaniu żywych zabawek, odbieraniu im wolności, często życia. Bestialskie zachowania typu pies wyprany w pralce, powieszony na gałęzi czy spalony żywcem to coraz częstsze przypadki. Oprawcy zwierząt, jak dla mnie, to bezduszne kupy mięśni, poprzetykane żyłami i tętnicami połączonymi z pompą rozprowadzającą, bo nie można nazwać tego sercem. Uratowałam życie czterem psom. I z niczego nie jestem tak dumna, jak z tego faktu.

Ulubione zajęcie cywilizowanego to wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Nie tylko zwierząt. Mam na myśli także ingerencję w kulturę i religię "dzikich" plemion. Dziś, a także kiedyś: są i dzisiejsi konkwistadorzy, jest i dzisiejsza inkwizycja. Pytanie tylko: która ze stron, "dzika", czy cywilizowana jest heretykiem?

wtorek, 8 maja 2012

KUP MNIE

- To jest jeden z nielicznych rodzajów parówek, które nie rozłażą się po ugotowaniu.
- Dodali więcej Butaprenu?
- Nie. Chyba po prostu mniej papieru toaletowego.
- To bierzemy.
Sklepowy wózek przytył o kilogram. Z twarzami wykrzywionymi pogardliwym zdziwieniem minęliśmy jeszcze takie produkty jak suszone plastry jabłek o smaku truskawkowym oraz margarynę o smaku chleba. Przepychając się między półkami uginającymi się pod ciężarem wszystkich fascynujących specyfików oraz potrącając biegające po sklepie, głośno krzyczące dziecko, dotarliśmy do kasy. Kolejna porcja zdziwienia wypłynęła na nasze twarze w momencie spojrzenia na dorodną liczbę, denerwująco mrugającą do nas z wyświetlacza kasy fiskalnej. Choć nasze oczy przypominały monety pięciozłotowe, niemożliwym było płacenie nimi, tak więc portfel Mamy w ciągu sekundy osiągnął efekt, którego nie jest w stanie wywołać żadna dieta-cud.

Z jedzeniem robi się podobnie, jak z wysokimi obcasami. W nich się nie chodzi. W nich się wygląda. Produkty spożywcze natomiast nie są teraz tworzone do jedzenia. Są tworzone do patrzenia na nie ze zdziwieniem. Kubki smakowe pobudzane są przez inne przedmioty, jak zeszyty o zapachu czekolady. Absurd. A jednak zapach kusi. Kusi także zapach ogólnodostępnego papieru toaletowego, który oferuje całą gamę: od fiołków po rumianek. Można powiedzieć, że dziś możemy (za przeproszeniem) wycierać gówno gównem.

Sprzedawcy mają swoje sztuczki, które mogą sprawić, że wyjdziemy ze sklepu z karmą dla kota, pomimo tego, że kota nie mamy. Wszystko jest na sprzedaż i wszystko da się sprzedać. Ładnie zapakować, ciekawie zareklamować - wystarczy. Na każdej z moich trzech odżywek do włosów, stojących obecnie w łazience, znajduje się napis brzmiący mniej więcej tak "nowa/unikalna formuła". I wszystkie odżywki działają tak samo. Hasło reklamowe to już połowa sukcesu. Brak małych koszyków w marketach, który sprawia, że biorąc duży, kupujemy więcej, to kolejny chwyt marketingowy. Produkty o najwyższych cenach, ustawione na sklepowej półce na wysokości naszych oczu, także.

Przypuszczam, że margarynę o smaku chleba stworzono dla ludzi, którzy mają zboczenie, polegające na jedzeniu margaryny bez chleba. Celu, któremu służyć mają plastry jabłek o smaku truskawkowym, odnaleźć nie mogę. Producenci są pomysłowi. To można o nich powiedzieć na pewno. Jak już coś wymyślą, to szkoda byłoby nie pochwalić się tym całemu światu, więc produkcja rusza pełną parą. I po co zastanawiać się nad przeznaczeniem produktu. Wystarczy liczyć na to, iż konsument kupi to ciekawości. Przydałoby się zmienić nazwę "konsument". Proponuję "idiota".

niedziela, 6 maja 2012

MAM NA IMIĘ LEŃ

Poziom lenistwa jest odwrotnie proporcjonalny do ilości obowiązków: czym krótsza lista rzeczy do zrobienia, tym cięższe nogi i ręce oraz bardziej oporny umysł. Stwierdzić mogę to choćby z doświadczeń własnych. Dużo wolnego czasu to dużo "zrobię później". Prędzej czy później następuje jednak okrutny moment pod tytułem "Nie zdążę". A przychodzi on zawsze. Jest to moment, w którym należy podjąć decyzję o systematyczności, okrasić ją stwierdzeniem, że to już się nie powtórzy, a następnie zamienić w proch dane sobie postanowienie przy pierwszej okazji.

Wniosek wręcz tarza się pod moimi stopami, merdając wesoło ogonem. A brzmi on: nie istnieje coś takiego, jak samodyscyplina. Można ćwiczyć siłę woli, tworząc sobie szereg nakazów i zakazów, lecz jest to sztuczne, nienaturalne. Daj komuś palec, zechce wziąć cała rękę. Dlatego, by nie dopuścić do sytuacji, w której ludzie to trzyrękie monstra, wytworzyła się instytucja rodziny, która ma za zadanie wykreować człowieka z dwoma stawami barkowymi. Zasada zasadą, lecz nikt nie zaneguje tego, iż często działa to w drugą stronę, a owocem są rozpieszczone, anarchistyczne dzieci.

Wychować trzeba dziecko, zwierzątko domowe, a nawet żywopłot w ogródku przed domem, nie pozwalając, by rósł tak, jak mu się podoba. Każdy chce dostać jak najwięcej: więcej pieniędzy, więcej pożywienia, więcej miejsca, więcej słońca. I nie ma w tym nic dziwnego. Życie to walka o przetrwanie. Prawo dżungli i prawo silniejszego. Prawo do własnego miejsca, najlepiej o jak największej powierzchni. Zaznaczanie terenu. Przypomina mi się Fuks - jeden z moich psów, obsikujący moją nogę. Był wtedy tak idiotycznie szczęśliwy - Pani od zabaw i karmienia, a przynajmniej jej noga, jest jego.

Natworzyłam powyżej z pół kilograma zdrowego pierdolamento, a nie mam czasu. Miałam tydzień wolnego. Co konstruktywnego zrobiłam? Poza czytaniem, nic. Nawet pisać na blogu nie miałam ochoty. I to wszystko mimo planów, które zapisane niebieskim długopisem na kartkach mojego kalendarza, wymownie rażą mnie w oczy. Jestem klasycznym przykładem człowieka. Brak samodyscypliny i lenistwo. Z Nierobienianiczego jest jedna korzyść: odpoczynek. Jestem w pełni sił. I wiem na co spożytkuję energię. Na nadrabianie zaległości. Jak widać, nic nie jest bezsensowne i bezcelowe.

środa, 2 maja 2012

MAJÓWKA W SKARPETACH

Upał. Prawdziwy majowy upał. I nie trzeba nic więcej, by świat zamienił się w wylęgarnię bladych (tudzież: czerwonych, w wyniku pierwszego opalania) ciał ubranych w krótkie spodenki i klapki. Widoki powinny zachwycać. Okazało się, że niekoniecznie. Wybrałam się dziś do miasta na zakupy, a obserwacje, które poczyniłam siedząc na miejskiej ławce i sącząc  Desperados - moje pierwsze legalne piwo, są przerażające. (Tak, musiałam napisać o tym piwie, to nadaje smaku mojej opowieści - Mój Chłopak był ze mną, jego też można zamknąć za publiczne picie.) Mężczyźni w klapkach i skarpetkach. Grubych, długich skarpetach. Aż chce się dodać: pewnie śmierdzących, ale nie wiem, nie miałam okazji ich wąchać, a proszenie o pozwolenie na wąchanie skarpet mogłoby wyglądać dziwnie.

Wysnułam jeden, za to solidny wniosek. Muszę zostać jakimś ministrem i zarządzić zakaz produkcji kiczowatych ubrań. Absolutnie nie twierdzę, że każdy ma wyglądać jak wycięty z Vogue'a. Można wyglądać przyzwoicie, a nawet modnie, za małe pieniądze. Naprawdę można. Tylko trzeba mieć odrobinę wyczucia. O mało co nie wybiegłam dziś z jednego ze sklepów z krzykiem. Lateksowe spodenki z podwiniętymi nogawkami podszytymi materiałem w kratkę. Tego jeszcze nie grali. Jakież było moje zdziwienie, gdy pięć minut później ujrzałam je, luźno lezące na jakiejś dziewczynie. Wyglądała na gimnazjalistkę, jej można wybaczyć.

Nie chcę zmieniać tego bloga w kolejne modowe SOS. Namnożyło się takich blogów ostatnio. Mamy w naszym skromnym kraju tysiące wyroczni mody. Też umiem zrobić zdjęcie swoim zakupom, wstawić i czekać, aż 50 osób skomentuje "super". Tylko po co? Wolę pisać, nawet, jeśli nikt tego nie czyta.

Mój Chłopak uczył mnie dziś targować się. Wystarczy powoli wyszeptać, niby to pod nosem: "ooosieemdzięsiąąąt???" i dycha w dół. Próbowałam własnych sił dodając "hmm.. a myśli pan, że zmieści się w tej torebce A4? Bo nie wydaje mi się, a dobrze by było...", lecz sprzedawca mi nie uległ. Cóż, Mój Chłopak ma najwidoczniej więcej uroku osobistego niż ja. Oprócz tego natknęłam się na nieznośnie natarczywego sprzedawcę. Wiedział, że nie zamierzam niczego kupić, lecz to go kompletnie nie zraziło. Przypałętał się, gdy moje oczy podziwiały nieprzyzwoicie drogą lustrzankę. Raczej nie wyglądam na dziewczynę noszącą trzy tysiące w torebce, ale ten uporczywie objaśniał mi jej funkcje. Widział, że ją chcę. Miał może nadzieję, że zacznę się ślinić, i będzie mógł powiedzieć: "będzie Twoja, kupię Ci ją, tylko..." ale wyczuł chyba, że nic z tego, bo po minucie zrezygnował, a na każde moje słowo reagował baranim śmiechem (w życiu nie słyszałam takiego śmiechu, może by i mnie rozbawił, gdyby nie to pożeranie mnie wzrokiem).

Pomimo lekkich szoków, których mam okazję doświadczać każdego dnia (życie nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać), dzień uważam za udany. A tak inną drogą: odkryłam znaczenie słowa "pokrowiec". Nie dlatego, że pokrywa. Dlatego, że "po krowie".

sobota, 28 kwietnia 2012

MAGICZNA LICZBA

- Masz.
- Co to?
- Zobacz.
Moim oczom ukazał się jakiś formalnie wyglądający kawałek papieru formatu A4. Wniosek o dowód. Nadszedł mój czas. Uśmiechnęłam się głupkowato.
- I co się cieszysz? Że będziesz stara, a za niedługo będziesz płacić podatki?
Nie chciałam wspominać Tacie o korzyściach typu wstęp do klubów czy możliwość kupienia sobie piwa w sklepie. Pomruczałam tylko: tak, rzeczywiście. Pora napisać testament i wykupić miejsce na cmentarzu, o ile zechcą pochować na nim taką bezbożnicę. A w poniedziałek kupię wiadro kremu przeciwzmarszczkowego. Albo najlepiej każę się zabalsamować, tylko poproszę, żeby zostawili mi mózg, resztę mogą wypchać watą.

Życzenia od Mojego Chłopaka: "(...) i żebyś weszła jak najlepiej w dorosłe życie, bo uwierz mi, nie jest to takie fajne, jak na początku wygląda".

Życzenia od kolegi, który osiemnastkę ma już parę miesięcy za sobą: "(...) powodzenia przy zdawaniu na prawo jazdy. Nie żebym Cię straszył, ale to będzie okropne..."

Wczorajsza wizyta u fotografa: "zdjęcie do dowodu robi się przed osiemnastką, póki jeszcze nie ma zmarszczek". Oprócz tego, usłyszałam także, że może mi zrobić retusz. Może już wyglądam na starą.

Wszystko to bolało. Nie pomogło nawet to, iż ludzie tak mówiący szczerzyli się szeroko, jakby chcieli mi powiedzieć, że da się przyzwyczaić. Ale mimo to, bolało. To było jak tort czekoladowy, po którym pozwolono Ci oblizać miskę, ale właściwego torta nie możesz nawet dotknąć. Możesz tylko czuć na sobie jego wzrok, który krzyczy "zjedz mnie" i czekać, aż przyjdą goście i się do niego dobierzesz. To było jak młodszy brat, gdy zmierzasz do toalety podążając za głosem pęcherza, a on nagle Cię wyprzedza z okrzykiem "muszęęęę sikuuuu!!!!", a po zamknięciu drzwi i charakterystycznym odgłosie przesuniętej zasuwki dodaje "i kupę też". A toaletę masz jedną. Tak. To właśnie taki ból.

Myślałam, że moje życie właśnie się zaczyna, a wszyscy starsi ode mnie (tylko starsi, gdyż moje młodsze koleżanki są o tyle kochane, że cieszą się razem ze mną) traktują mnie, jakby właśnie zdiagnozowano mi nieuleczalną chorobę, na którą mam umrzeć za trzy dni. A może to test? Rytuał przejścia, o którym człowiek dowiaduje się w dzień po osiemnastych urodzinach? Sprawdzian odporności psychicznej?

Mój organizm źle znosi wejście w dorosłość. Jestem chora. A po południu rodzinne świętowanie. Nie zniosę tego hałasu i ciągłego uśmiechania się. Czuję się jak przeżuta i wypluta przez wielkiego, tłustego hipopotama. Mam nawet pewną teorię: w mojej głowie właśnie palą na stosie wewnętrzne dziecko, stąd ta temperatura. Mam nadzieję, że jednak nie. I zrobię wszystko, by to dziecko nigdy z mojej głowy nie wyszło, bo wiem, że wtedy diabły, które tam siedzą, wymienią zamki na takie, którym żaden ślusarz nie da rady. Dlatego, mimo że w mojej głowie na kotłach, w których wrze smoła, gra orkiestra, mam zamiar za chwilę wyjść z domu, bo piękny dziś dzień.

czwartek, 26 kwietnia 2012

WYCIECZKI MAŁE I DUŻE

Piękny dzień. Zabrałam książkę i rozłożyłam leżak na podwórku. Po dwóch minutach pod domem sąsiadki pojawił się jej syn. Przywiózł ze sobą disco polo niespecjalnie cicho płynące z głośników w jego aucie. Z doświadczenia wiem, że nie warto wdawać się z nim w dyskusję (o ile wymianę słów z osobą o inteligencji betonowego klocka można nazwać dyskusją). Inną opcją było wykręcenie alarmowego, lecz wątpię, by policjanci byli tak chętni zamykać ludzi za słuchanie tych diabelsko kiczowatych dźwięków, jak ja. Z głośnym westchnieniem i cichym "no kur.wa mać" przeniosłam się do ogrodu. Najpierw trzasnęłam jeszcze garażowymi drzwiami, lecz szczerze wątpię, by syn sąsiadki odniósł moje zachowanie do siebie.

Nie dotrwałam nawet do końca rozdziału, gdyż jakaś szatańska mrówka bezczelnie osikała mi nogę. Spojrzałam w dół. Przyszły po mnie. Całą armią. Mój leżak skutecznie przecinał im szlak. Być może trafiłam przypadkiem na jakąś bandę mrówek przemycających narkotyki, ale domyślam się, że nawet jeśli nie, to ich towarem musiało być coś równie dobrze strzeżonego, bo wlazły na mnie aż cztery. Gdyby okazało się, że jednak były to narkotyki, a mrówki zarządziły lustrację intruza i czytają ten wpis, to ostrzegam, że wybieram się tam z proszkiem do pieczenia albo innym specyfikiem.

Miałam ochotę przejść się do lasu, lecz po dwukrotnym spotkaniu z dzikami w zeszłym tygodniu (całe szczęście na odległość) nie uznałam tego za najlepszy pomysł. A, dobrze radzę, nie bierzcie psów do lasu. One nie płoszą zwierzyny. To zwierzyna je płoszy (tak, właśnie wtedy spotkałam dziki), a Ty potem musisz biec do domu szybciej niż potrafisz, z nadzieją, że nie goni Cię brudna kupa kłaków i mięcha, której kły możesz w każdej chwili poczuć na swoim tyłku. A psy-obrońcy? Jeden ucieka tak szybko, że czeka na wycieraczce pod drzwiami, zanim Ty wejdziesz z poślizgiem w pierwszy zakręt. Drugi udaje chojraka i stara się je pogonić, w efekcie znika gdzieś w lesie i nie wraca do Ciebie, lecz rozpaczliwie ujada i musisz zastanawiać się, czy ratować jego, czy siebie. Trzeci natomiast podczas wyścigu o brak zbędnych dziur w tyłku plącze Ci się pod nogami i sprawia, że się o niego potykasz, co czasami skutkuje bliższym spotkaniem z podłożem. Jeśli masz szczęście, tak jak nadzwyczajnie miałam je ja, jedyne obrażenia to powysiłkowy ból mięśni kolejnego dnia.

Uznawszy, że nie ma dla mnie miejsca na tej planecie, znalazłam się przed monitorem Zdzisia i właśnie uderzam w jego klawiaturę. Zdziś mruczy z zadowoleniem (ostatnio trochę głośniej, niż zwykle, chyba naprawdę już czas na wizytę u informatyka). Nie ma mrówek, ani dzików. Moje głośniki nie kaleczą mi słuchu discopolowym brzmieniem. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

wtorek, 24 kwietnia 2012

EWOLUCJA WSTECZNA

Tekst dedykuję Mojemu Chłopakowi, który za trzy tygodnie stanie oko w oko z maturą z biologii. A to poniżej, tak w ramach powtórki (miłej nauki) :)

Z lekcji biologii można wyciągnąć o wiele więcej na temat dzisiejszego społeczeństwa, niż mi się wydawało. Ryzykuję stwierdzeniem, że ludzkość znajduje się na początkowym etapie ewolucji... wstecznej. Sama tego nie odkryłam. Niejeden nadpobudliwy pisarz, psycholog czy inny naukowiec już to powiedział, ktoś już to nazwał, gdzieś ju o tym słyszałam. Dzisiaj obieram trochę inny punkt widzenia, niż oni. Podejście nie całkiem na serio, lecz wnioski chyba równie przerażające. Efekty poniżej.

Cecha typowo ludzka numer jeden: dwunożność.
Dwunożność zanika. Szczególnie po zakrapianej imprezie. Z niecierpliwością czekam na widok przyszłych pokoleń hasających "na czterech łapach" po łące. Oprócz tego zanika nam tryb chodzący. Nie rozumiem dlaczego ludzie nie lubią chodzić. Sto metrów miedzy domem a sklepem pokonywane samochodem jest dla mnie śmieszne. Mam ochotę wybrać się w góry i... po prostu chodzić. Lubię czuć satysfakcję, gdy zdobywam cel wyprawy, lubię czuć się zmęczona. Małe wyzwanie, wielki efekt.

Cecha typowo ludzka numer dwa: wyprostowana postawa ciała.
Komputer - najlepszy wróg człowieka. Sama spędzam przed nim niemało czasu, szczególnie od kiedy prowadzę bloga. Za parę lat mogę się wypożyczać na pustyni jako środek transportu - z takim garbem przetrwam bez wody mniej więcej tyle, co wielbłąd w pełni sił. Jeszcze jedno, drugie dziesięciolecie, a dziecko w wyprawce będzie dostawać "pajączka". Przyda się z pewnością.

Cecha typowo ludzka numer trzy: dobrze rozwinięty mózg.
Nie kwestionuję rozmiarów ludzkiego mózgu. Zmienia się tylko wydajność. I częstotliwość korzystania z niego. Czyżby początek przemiany w narząd szczątkowy? Więcej dodawać nie muszę.

Cecha typowo ludzka numer cztery: mowa artykułowana.
Erudytką nie jestem. Elokwencją również nie grzeszę. Nie w słowie mówionym. Znacie to: "eee.. yy no ten... znaczy... aaa" ? Ja też. Mam trochę dziwną naturę.
Mam też na myśli wypowiedzi obficie okraszane przekleństwami. Przyznaję, zdarza mi się. Czasem trzeba. Ale używanie "kurwa" zamiast przecinka mnie razi.

Sprawdź teraz czy masz przeciwstawny kciuk. A potem rozważ pomysł powrotu do lasu, na drzewo. Jeśli tak jak ja, znajdziesz w tym jakieś plusy, to najprawdopodobniej wszystko, co krytykuję w powyższym tekście, nie jest o Tobie.

piątek, 20 kwietnia 2012

OPATRUNEK NA URAŻONĄ DUMĘ

Po opublikowaniu dwóch, waszych zdaniem feministycznych tekstów, jest i odwet. Przepraszam ego wszystkich urażonych panów. Dziś pośmiejemy się z ... feministek. (Mój Chłopak powiedział, że pośmieję się sama z siebie, niech mu będzie).

Feminizm. Ruch dla kobiet, którym z braku zajęć wpadają do głowy głupie pomysły, lub dla kobiet tak nudnych, że nie potrafią nikogo zainteresować własną osobą, aż w końcu zostają zgorzkniałymi starymi pannami i winią za niepowodzenia mężczyzn. Przekonania przekonaniami, ale nienawidzić mężczyzn za to, że istnieją?

Dlaczego nie jestem feministką? Bo czasami mam wrażenie, że byłabym lepszym mężczyzną, niż kobietą. W ich świecie wszystko jest tak mało skomplikowane. Sprzeczkę można rozwiązać krótką i obfitą w kolokwializmy, ale szczerą rozmową. Ewentualnie bójką. Obrażone kobiety nie mają potrzeby kłótni. Milczą. Jedna obrażona, druga nadąsana, a w powietrzu między nimi wiszą chmury myśli pełne brzydkich wyrazów. Jednak gdy określenia, jakich można użyć wobec kobiet lekkich obyczajów, się skumulują, a dwa fronty zderzą, burza zrywa dachy i łamie drzewa (czytaj: wyrywa włosy i łamie paznokcie).

"Facet to świnia". Tyle, że bardziej pożyteczna od tej różowej, upapranej błotem odmiany. Pożyteczna! A jeśli nadal masz zamiar wykrzykiwać "women power" i "mężczyzna to rasa niższa", popracuj w kopalni. Narąb drzewa. Pojedź na misję do Afganistanu. Przyznaję, jestem tchórzem. Gdyby nagle wybuchła wojna, zbudowałabym sobie ziemiankę i zamknęła się w niej, aż się skończy. A mężczyzna, chce, nie chce, ani się obejrzy, a zanuci pod nosem "maszerują strzelcy, maszerują".

Rozumiem ideę równouprawnienia kobiet. I z tym się zgadzam. Nie jesteśmy gorsze, a często byłyśmy tak traktowane. Nasze osiągnięcia pomijano, zakazywano nam nauki. Najważniejszym celem kobiet powinno być gdakanie i rozgrzebywanie gleby w poszukiwaniu ziaren. Takie kury domowe z nas robiono. Nic dziwnego, że nastąpił bunt. My też mamy ambicje i całej ludzkości na dobre wyszedł fakt, że ktoś w pewnym momencie je zauważył. Kiedy słyszę "miejsce kobiety jest w kuchni", myślę, że to właśnie tacy mężczyźni ściągnęli ataki kobiet na całą swoją "rasę". Usłyszałam to wyrażenie jakiś czas temu, od kolegi (niektórzy czytający pewnie kojarzą o kim mówię). Zaowocowało to jego dwudniowym pobytem w szpitalu. Połamałam sobie rękę, a jego szczęka do dziś nie przybrała kształtu świadczącego o tym, że jego twarz jest ludzka. Żartuję. Odpowiedziałam mu, że mężczyźni mówiący w ten sposób, nie wiedzą, co z nią robić w sypialni. Riposta równie skuteczna co lewy sierpowy. Od tamtej pory w mojej obecności nie pochwalił się żadnym żartem o kobietach, a ma do tego skłonność.

Popieram także protesty przeciwko dyskryminacji kobiet. Pamiętam kampanię reklamową, w której mężczyźnie na rozmowie kwalifikacyjnej zadawano pytania typu "Kiedy ma pan zamiar zajść w ciążę?" lub "Czy planuje pan założenie rodziny?". Dobrze odwalona robota. W naszym kraju nie szanuje się roli matki. Trudny wybór: rodzina i dom czy ambicje i kariera zawodowa. Nie powinno się przed nim stawiać nikogo.

Żadne słuszne argumenty nie usprawiedliwią jednak odrazy wobec mężczyzn spowodowanej faktem ich istnienia. Żadne. A takie skrajne poglądy się zdarzają. Dodam, że moim zdaniem, mogą prowadzić tylko do staropanieństwa lub do życia w związku/ małżeństwie, które powoduje niezadowolenie i brak satysfakcji ze swego losu. Rozwiązanie jest jedno: zaakceptujmy siebie nawzajem, bo abstrakcyjnych dziwactw płci przeciwnej i tak nie zmienimy. Jako pacyfistka nawołuję: niech się skończy wojna płci!

I jeszcze jedno: nie mam zamiaru rezygnować z pisania o komicznych różnicach między nami, lecz żaden z tych tekstów nie świadczy o moim feminizmie. To zdanie wydrukujcie i powieście nad łóżkiem.

PS. Dziękuję wszystkim czytającym, jesteście świetni :)

wtorek, 17 kwietnia 2012

MARSJANIN NA PLANECIE WENUS

Wszystkie kobiety jego życia można zliczyć na jednej ręce, a konkretnie, na jednym palcu. Jest to oczywiście Mama. Bo ktoś musi sprzątać, gotować i uświadamiać, że skarpetki noszone trzeci dzień z rzędu powinno się prać. Po wypraniu nie ubiera ich, skądże znowu. Jako ułożony synek, potulnie czeka, aż zostaną, jak mu się wydaje, wyprasowane, a kolejnego dnia znajduje je w swojej szufladzie na skarpetki. Bo gdzieżby indziej. Śniadanie je, jak każdy normalny człowiek, codziennie rano. Codziennie na tym samym krześle, dziwne, że nie przypomina ono krzesełka dla dzieci, które właśnie nauczyły się samodzielnie jeść, czyli takiego dość wysokiego z przegródką między nogami, coby chłopczyk nie wypadł. Ten sam talerz, kubek także, łyżeczka do wydłubania jajka z jego skorupki, obciętej równo i gładko, bez ostrych krawędzi. W niedzielę, w skład zestawu śniadaniowego wchodzi także bekon oraz plastikowy nóż (takim nie da rady zrobić sobie krzywdy). Skąd bekon? Oczywiście, z lodówki, która jest zawsze pełna zwłok różnych zwierząt hodowlanych. Po odpowiednim przyrządzeniu przez Mamę wypełniają jego żołądek każdego dnia, wciąż na nowo. A skąd lodówka? No przecież Mama kupiła! Gazeta. Codziennie świeża, również pojawiająca się w domu za sprawą Mamy. Głównym obiektem zainteresowań są strony sportowe, ewentualnie ekonomiczne i biznesowe. Przecież na tym znają się mężczyźni. Żurnale? Magazyny o modzie? Reklama płynu do mycia naczyń? ...

Puściłam wodze fantazji. To zdrowo przejaskrawiony obraz mężczyzny zagubionego we wszystkich typowo kobiecych sprawach. Lecz trzeba przyznać, że także w rzeczywistości mało który potrafi upiec tiramisu (o ile w ogóle wie, co to jest), a nawet (tak, mówię poważnie) zrobić pranie.

Mężczyźni gotują lepiej. Z reguły. Szkopuł w tym, że dzielą się na nielicznych Kucharzy, najliczniejszych Naleśnikarzy i wyjątkowe przypadki - Cotoherbaty. Albo wszstkogotujący Kucharz, albo Naleśnikarz - level kulinarny uczennicy podstawówki. Najgorszy jest chyba Cotoherbata. Kucharz - marzenie każdej kobiety. Naleśnikarz - zaskoczy naleśnikami, tostami lub ponadprzeciętną kanapką. Cotoherbata? Temu musisz nawet robić herbatę (spotkałam się z takim przypadkiem, na szczęście to wyjątki). A kobieta? Według mężczyzny powinna umieć  70 rzeczy. A mianowicie gotować i 69.

Sytuacja prawdziwa. Siedzę sobie wygodnie przed telewizorem. Nagle przed ekran wpada tata z miną kota srającego na deszczu.
- Mama kazała mi zrobić pranie.
- Proszek na lewo, płyn do płukania na prawo, pranie wrzuca się do tej dużej dziury. Ustaw na "codzienne", obroty na 800, bo na 1000 wywali nam pralkę.
Pięć minut później musiałam pozbawić automat dopływu prądu, o mało nie wyrywając kontaktu wraz z wtyczką.
- Taaaaaaaaaataaaaa!
- No już wiem, proszek na lewo.
Mężczyzno, pamiętaj. Pralka o potwór, wciągnie Cię przez otwór.

To jeszcze nic. Słyszałam, że "Kobiety noszą duże torebki, bo muszą mieć pod ręką tyle rzeczy, na przykład błyszczyk do rzęs". Odpowiedź przeciętnego faceta na pytanie o różnicę miedzy spódnicą, a sukienką: "Spódnica jest krótka, sukienka o ta dłuższa". Oprócz tego są daltonistami stopnia niższego, nie mają pojęcia o łososiowym, ceglastoczerwonym, czy turkusowym.

Jest i na odwrót. Kobieta i zepsuty samochód, kobieta i sport, kobieta i zaprawa murarska. Dwa światy. Ławo się pogubić. Mi także. Ale z jednego jestem dumna. Wiem, kiedy jest spalony.

niedziela, 15 kwietnia 2012

ROMANTYCZNOŚĆ

Temat, szczerze powiedziawszy, najbardziej oklepany na świecie. Wydawać by się mogło, że wyczerpany. I wydaje się słusznie. Szkoda tylko, że Komercyjni nie rozumieją, co oznacza "przesycenie". Włączyłam radio. I przeraziłam się. Piosenka za piosenką, w każdej to samo. Ten sam temat. Łudząco podobne bezbarwne głosy. Banalne teksty. Wrażenie produkcji taśmowej. W każdej piosence podobny tekst typu "kiedy przy mnie jesteś, tocośtam" lub "moje serce ... (w miejsce wykropkowane wpisać odpowiedni czasownik, który jest synonimem od pęka lub boli)". Takie kawałki to zbiór utartych frazesów poukładanych w swoisty porządek, czyli tak, by się rymowały. Może nie w szczególny sposób, ale jestem romantyczna. I to dlatego MOJE SERCE PĘKA, gdy słyszę kolejny banał.

Najbardziej jednak przeraża fakt, że ludzie to kupują. Serwowane w takich ilościach dawki papki powinny przyprawiać o mdłości. Ale społeczeństwo nie lubi czynić wysiłku i przeprowadzać fotosyntezy. Lubi, kiedy je się karmi. Tak najwygodniej. To, co ogólnodostępne i wszechobecne przyjmuje się w sposób naturalny. Dlaczego? Bo jest. Bo słyszysz/widzisz to słuchając radia, oglądając telewizję, przeglądając pierwszy lepszy portal internetowy. W tym momencie nasuwa się fakt, który przeraża jeszcze bardziej od poprzedniego. Ktoś sprawia, że TO jest. Machina napędza się sama. A winni sa zarówno ludzie, którzy nas tym faszerują, jak i odbiorcy, którzy słuchając tego z namiętnością sprawiają, że wciąż jest tego więcej. Ja i MOJE KRWAWIĄCE SERCE pytamy: DLACZEGO?

Narzekam. Wiem. Ale nie bawi mnie krytykowanie wszystkiego wokół. Wolałabym pisać o pozytywnych doznaniach. Problem w tym, że te złe aspekty zbyt je przyciemniają, by pozostać obojętnym. I gdy wracając do domu słyszę dobry kawałek  i myślę "świat zmienia się na lepsze", nadchodzi tsunami i zalewa mnie fala wysokości drapacz chmur - 3 piosenki z rzędu. Wymęcz moje uszy, a napiszę o Tobie, nudny głosie z gitarą w tle. Głosie! Apeluję! Jeśli nie wymyślisz niczego nowego, nie śpiewaj!

I niczym w "Romantyczności" Mickiewicza: "Słuchaj, dzieweczko. Ona nie słucha". Nie, nie słucham. I słuchać nie zamierzam.
A wszystkich, którzy choć trochę zgadzają się z moim zdaniem, zachęcam do wyszukiwania niebanalnych tekstów o miłości w piosenkach innych, niż te, KTÓRE SĄ.

sobota, 14 kwietnia 2012

NIEWOLNICTWO NA ŻYCZENIE

Ja: CO ZA PALANT! Przecież ona go bierze na płacz!
Syczący, jadowity głos, którego właściciel leży obok mnie i ogląda ze mną film: Ty nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy kobieta na Twoich oczach płacze.

Takiego tonu u Mojego Chłopaka jeszcze nigdy nie słyszałam. Przez głowę przebiegła mi myśl, żeby zrobić mu na złość i się rozpłakać (sposób, w jaki wypowiedział te słowa, ranił jak małe pazurki miesięcznego kociaka - mimo, że boli, chcesz więcej), ale aż taką jędzą nie jestem. Chciałabym sobie posłuchać, jak to jest, kiedy kobieta płacze i co czuje wtedy mężczyzna, ale zbyt lubię "How I met your mother", by przerywać środek odcinka wybuchem płaczu. Zamiast tego pomyślałam tylko, jacy słabi są mężczyźni, co pewnie i tak zrozumiał, widząc mój jadowity uśmiech.

Płacząca kobieta. Narody klękają. Mężczyźni zmieniają się w wielofunkcyjne gosposie (Może zrobię Ci herbatkę? Zjadłabyś coś? Przyniosę Ci kocyk...). Aż chce się odpowiedzieć "tak, przynieś kocyk, co do herbaty, to lubię malinową, pizza z podwójnym serem, a, i załóż mi pampersa, bo jestem zbyt ciężka, żeby nosić mnie na rękach do toalety".

Skąd tyle ironii? Ponieważ jest coś, czego nienawidzę prawie tak mocno jak mężczyzn, którzy nie mają szacunku do kobiet - są to pantoflarze. Uwielbiam być traktowana jak kobieta, ze wszystkimi przywilejami dostępnymi dla mojej "słabej" płci. Otwieranie mi drzwi, strzelające iskrami spojrzenia w stronę nietaktownych podrywaczy czy chęć do zabijania chamskich wobec mnie mężczyzn przez Mojego Chłopaka, czy jakiegokolwiek znajdującego się ze mną w danej chwili faceta, jest SUPER (nie potrafię wymyślić na to lepszego słowa, przepraszam). Ale gdy widzę mężczyznę obładowanego zakupami, biegnącego za kobietą swojego życia, która dusi w gardle słowa "sznela, sznela", mam ochotę go poćwiartować i zakopać w lesie. Kobietę jego życia też.

Myślałam, że niewolnictwo zniesiono już parę ładnych lat temu. A tu nagle przebiega przed Tobą na pasach taki wół zaprzęgowy, a za nim jego właściciel - pospolity wieśniak, tyle, że w szpilkach. "Przecież wiesz, że zawsze mam rację", "Nie kłóć się ze mną", "Nigdzie nie pójdziesz!". Zdania groźne niczym "jesteś u pani!" usłyszane w przedszkolu, ale na niektórych mężczyzn działają jak pogróżka porywacza ich matki, zmienionym głosem żądającego okupu przez telefon. Chłopaki, co z wami?!

Największy komplement od Mojego Chłopaka?
- Niesamowita jesteś!
- Dlaczego?
- Moi kumple przychodząc na piwo, mówią, że ich dziewczyny nie są z tego powodu zadowolone. A Ty mi mówisz "Baw się dobrze, pozdrów chłopaków". Dzięki.

Morał?
Bo z mężczyzną, jak z psem:
Jak go uwiążesz na sznurku,
Zechce być wszędzie,
Lecz nie na Twoim podwórku.

STRACH MA WIELKIE... POMYSŁY

Wszystkie filmy akcji opierają się na tym samym. Główny bohater w kryzysowym momencie doznaje oświecenia i dzięki swemu intelektowi i pomysłowości (wytworzonymi przez autora scenariusza) cudem unika śmierci. Takie filmy oglądam ze stoickim spokojem. Przynajmniej te niezbyt zaskakujące, czyli po prostu słabe, a słaby film wyczuwa się już po parunastu minutach. Bohater przecież nie może zginąć, gdy do końca filmu zostało jeszcze pół godziny. A najczęściej unika także śmierci na końcu. Kiedy jednak ginie, jestem nieco rozczarowana. Tyle wysiłku na nic. Ewentualnie na bogate życie pozagrobowe w raju, ale sprawy religii to już odrębny temat.
Uwagę jednak przyciąga fakt cudownego ocalenia. Aż chce się zakrzyknąć "Jak oni to robią?", lecz nie robię tego, gdyż owe sformułowanie kojarzy mi się to tylko z programami, w których celebryci, co tu dużo mówić, robią z siebie zwierzęta gotowe na rzeź i przetworzenie na salami. I to za pieniądze.

A, rzeź. Wracam do tematu.
Ile razy oglądając horror, siedzieliście na kanapie z nożem lub przynajmniej rozglądaliście się za jakimś? Mi zdarzało się siedzieć choćby z dezodorantem (jak by co, psiknę mu w oczy). W takich momentach, wszystko, co znajduje się w zasięgu mojego wzroku, a najlepiej ręki, wygląda jak stworzone do bycia narzędziem zbrodni. Ja sama natomiast czuję się jak maszyna do zabijania, pragnąca świeżej krwi.

Około miesiąca temu wracałam do domu z autobusu. Mam do przejścia prawie 2 kilometry drogą przez las, która zazwyczaj jest pusta. Po minucie szybkiego marszu mija mnie granatowe auto. Kierowca zwalnia i zatrzymuje się.
- Może podwieźć?
- Nie, dziękuję, przejdę się. (standardowe, ładnie ujęte "nie dam się zgwałcić")
Mężczyzna z auta jest nieugięty. Chyba przeczytał jakiś poradnik o kobietach, skoro myśli, że "nie", nie oznacza "nie". Po jego wyglądzie (wąsaty, około czterdziestki, ubrany w roboczy kombinezon, zmierzwione włosy kompletnie nie przypominające fryzury bohatera "Zmierzchu", na widok której mogłyby sikać nastolatki) stwierdzam, że rzeczywiście, może mieć problemy z kobietami, więc nie dziwi mnie fakt czytania poradników.
- Może jednak?
- No nie wiem. Nie znam Pana.
- Gdyby wszyscy się tak bali, to by całe życie w domu siedzieli.
Za to go polubiłam. I kompletnie nie wiem z jakich powodów, ale wsiadłam do tego auta. Zaufałam obcemu człowiekowi. Mimo, że przez całą drogę, która trwała zaledwie 2, może 3 minuty, był naprawdę uprzejmy, a nawet zabawny, w mojej głowie powstawał Wielki Plan Ewakuacji (a w razie niedających się otworzyć drzwi - Wielki Plan Ataku). Torebkę chwyciłam w sposób, który umożliwiał natychmiastowe wykorzystanie jej w celach obronnych. Drugą rękę trzymałam praktycznie na klamce drzwi. Sposoby ewentualnego nokautu przeciwnika podsuwane przez moją wyobraźnię, zadziwiały mnie samą. Długopis leżący w przegródce obok drążka do zmiany biegów, widziałam wbity w jego oczy. Ten, jak się okazało, uprzejmy mężczyzna z pewnością wyczuł mój strach, a na wypadek, gdyby miał zdolność czytania w myślach, po dotarciu do celu zamiast dziękczynnego uśmiechu, ujrzał raczej przepraszający.

Kolejny chytry pomysł spławienia potencjalnego gwałciciela urodził się dwa tygodnie po opisanym wyżej wydarzeniu. Wracałam tą samą drogą. Także pustą. Zostało mi około pół kilometra do domu. I nagle, oczywiście, auto. Tym razem z naprzeciwka. Zeszłam uprzejmie ze środka drogi, ale poza tym nie dałam żadnego znaku, który świadczył o tym, że je zauważyłam. Samochód minął mnie i ZATRZYMAŁ SIĘ. Przyspieszyłam. Odwróciłam, niby nie specjalnie, głowę, udając, że szukam w torebce telefonu. Samochód po prostu stał. Wiem, że gapisz się teraz na mój tyłek, Zboczeńcu. W tym momencie moja głowa powinna zacząć nieźle kopcić, bo w ciągu sekundy miałam gotowy Wielki Plan Ewakuacyjny. Jeśli wysiądzie, przyspieszę, w końcu do domu niedaleko. Jeśli mnie dogoni, powiem "Sorry, Kotku, nie mam dziś ochoty, spotkajmy się tu jutro o tej samej porze". Nie potrafiłam sobie jednak wyobrazić głupoty, jaką posiadać musiałby ktoś, kto się na to nabierze. Dlatego jeśli się nie nabierze, uciekam. Dodam, że uciekam dobrze (Bozia nie dała mi siły w rękach - mam cienkie patyki zamiast ramion, lecz w nogach jest nieźle, a właśnie wracałam z zawodów, więc rozgrzewka zaliczona). Problem w tym, że domniemany Zboczeniec miał auto. A ja tylko dwie nogi. Kolejne rozwiązanie - autem przez las nie pojedzie, a ja będę miała na skróty. I tak oto uciekłam Gwałcicielowi, który pewnie wcale nim nie był, gdyż po chwili auto ruszyło i pojechało dalej. Dopuszczam jeszcze jedno rozwiązanie - w środku był Zboczeniec, ale moje myśli unosiły się nade mną w postaci komiksowych "dymków" (głowa, jak wcześniej wspomniałam, rzeczywiście mogła mi dymić) i Zboczeniec, przeczytawszy je, uznał, że nie ma szans i odjechał.

Jak filmy potrafią zniszczyć człowiekowi umysł, widać na moim przykładzie. Identycznie mam z karuzelami, windami, rollercoasterami itp. Nie wsiądę. Moja nadproduktywna wyobraźnia mi na to nie pozwala. Gdybym była w płonącym wieżowcu, a jedyną droga ucieczki byłby skok przez okno na coś, na co kazaliby mi skoczyć, zmieniłabym się w Iron Martę, i zeszła schodami w płomieniach (nie windą) na sam dół, nawet jeśli doszedłby tylko mój szkielet. Skok na bungee? Nawet nie żartujmy.

Przestraszony umysł to największa broń. Mój jest zazwyczaj przestraszony, nawet windą, stąd wysoka wydajność co do absurdalnych pomysłów. I być może skłonność do utrudniania sobie życia (znów przykład windy). Rozumiem już te odkrywcze idee głównych bohaterów filmów akcji. Ciekawe, czy scenarzysta, ubiera się czasem w kusą spódniczkę i czeka na Zboczeńca, a wraz z nim na oświecenie i falę rozwiązań, wykorzystanych w filmach?

Gdy po spektakularnej uciecze przed Zboczeńcem dotarłam do babci (okazało się, że nie wzięłam kluczy od domu i musiałam czekać na zbawiciela-brata), ta spytała:
- Nie boisz się tak chodzić sama przez las?
- Nie, dlaczego?
- Nigdy nie wiadomo, kogo się tam spotka.
Uśmiechnęłam się. No jasne, że się boję. Ale jeśli kogoś tam spotkam, to z pewnością nie większego wariata ode mnie.

A swoją drogą, byłabym dobrym reżyserem.

piątek, 13 kwietnia 2012

DROGI PAMIĘTNIKU?!

Na początek krótko i odrobinę osobiście. Tekst jest odtworzony. Właściwy napisałam wczoraj, lecz z niewyjaśnionych przyczyn, dziś, zamiast słów w zapisanym dokumencie ujrzałam szereg kwadracików. Gratuluję Zdzisiowi (imię mojego komputera) złośliwości i oznajmiam, że tak łatwo nie odpuszczę. Jeszcze raz i wyślę go znów do Informatyka (nie lubi tego, jak zwierzęta weterynarza).
A pod spodem już to, co zapamiętałam ze wczoraj. Miłego czytania :)


Z ciekawości, nudy, a może i z powodu, że jestem wścibska i szukam u innych iskry do własnych pomysłów, przejrzałam przed chwilą kilka losowych blogów. I jeszcze nie ochłonęłam. Dziękuję Bogu, czy komukolwiek/czemukolwiek, co tam u góry, bądź na dole jest, a nawet jeśli tego nie ma, to i tak dziękuję, że nie pisałam bloga w wieku 10-14 lat. Nastolatki w tym wieku mają solidne poglądy i zbyt jaskrawe i rażące (dosłownie) poczucie estetyki. Dziękuję za to, że miałam swój własny Pamiętnik, którego nie widziały oczy każdego człowieka na świecie trafiającego na takie COŚ i bezskutecznie doszukującego się ukrytego sensu, jak ja przed chwilą. (Rodzice! Komputery za okno!) Dziękuję, że był ze mną w jeszcze nawet nie nastoletnich latach życia i znosił wszystkie różowe kredki, którymi go traktowałam. Wstydzę się go. Jedenastoletnia Marta gnije w moim biurku na pastelowych kartkach. Bez dobrego humoru nie ruszę jej nawet zdalnie sterowanym kijem.

Każdy kij ma jednak dwa końce, i z drugiej strony, ma to jedną zaletę. Tylko czytając "drogi pamiętniku... blablabla... dzisiaj kupiłam sobie spinki do włosów... blablabla... Adrian z 5a powiedział, że ładnie piszę... blablabla..." uświadamiam sobie jak bardzo się zmieniłam. Potrafię znaleźć dwieście różnic między obrazkiem "Marta, lat 12", a "Marta, lat 17". Za kolejne 5 lat, czytając ten oto tekst, dojdę do wniosku, że moje poglądy znów znacznie się zmieniły i będę musiała zlikwidować wszystkich, którzy to przeczytali. Zajmijcie się wyrabianiem dowodów na fałszywe nazwiska.

Będąc przy dowodach, czy jakichkolwiek innych dokumentach-ze-zdjęciem, uważam, że można je zaliczyć do kolejnych kompromitujących wizytówek. Wstydzimy się ich po latach, a czasem już w momencie ich odbierania. Zdjęcia w dokumentach. Czerwone twarze Indian goniących zwierzynę, z cieknącą po brodzie śliną. Wybałuszone lub zamknięte (najczęściej jedno wybałuszone, drugie zamknięte) oczy. Mimika kompletnie nieadekwatna do sytuacji. To jak: we włosach wiatr, w uszach szum, w oczach łzy, a na liczniku dwadzieścia trzy. "Dobry, przekroczył pan prędkość, dokumenty proszę" - i już wiesz, że dostaniesz dodatkową stówę za zdjęcie seryjnego mordercy spozierające z Twojego dowodu na Pana Policjanta. W dokumentach powinny być zdjęcia z wakacji, z niedzielnego grilla, z dobrej imprezy. W naturalnej niszy ekologicznej. Zdjęcie pod tytułem "broda-jeszcze-troszkę-do-góry" nie może wyjść. I bądź tu świadomym fotografem, który wie, że to nie on tworzy obrazki. To z niego robią obrazek, wstawiając go w ramy wymagań dobrego zdjęcia do dokumentów. Życie artysty jest ciężkie. Dlatego zamiast czytać lektury, rozwiązuję zadania z chemii.

Właśnie usłyszałam wielkie BUM. Dotarło do mnie. Za dwa tygodnie sama wyrabiam dowód. I użyję go jako zakładki do Pamiętnika. Czysta konfrontacja. Lepsze niż KSW (z pewnością lepsze, bo nienawidzę boksu ani żadnej innej formy sprzedawania siniaków za ciężkie pieniądze, za darmo z resztą też, lecz o tym nie dziś). Zderzę dwa światy. Ale najpierw, życzcie mi powodzenia u fotografa.

PRÓBA MIKROFONU

Witam :) (brrr..., co za oficjalna forma...)
Startuję. Przeniosłam się tu z innego portalu z powodów technicznych, a parę pierwszych tekstów było już publikowanych, więc pierwszy trzy nie są plagiatem, lecz ponowną publikacją. Blog będzie głównie zbiorem felietonów, których pisanie właśnie zaczynam. Z praktyki na poprzednim blogu, wiem, że pojawi się tu właściwie wszystko, nie tylko felietony. Humanistką nie jestem (krzyczeć w razie błędów!), jednak pisać lubię, a do tej pory robiłam to tylko do szuflady. Śpiewam do kotleta, piszę do szuflady, postanowiłam coś zmienić. A skoro przysłowiowa "szuflada", bo tak właściwie jest ona szafką, już pełna, przenoszę się tutaj. Jestem. I będę, mam nadzieję, jeszcze przez jakiś czas.
Zapraszam do czytania, (nie używam zwrotu "zapraszam do lektury", gdyż to na wstępie sugeruje nudną konieczność, a ciekawość jest o wiele lepszym stymulatorem wyobraźni).