poniedziałek, 12 stycznia 2015

śnieg

Śnieg nie padał, chociaż powinien jak na tą porę roku. A szkoda, śnieg nadaje zawsze dobrego klimatu opowieściom. W małym sklepiku na rogu, pod szyldem tak starym i zniszczonym, że nazwy sklepu można było się jedynie domyślać, pachniało starszą panią. Starsza Pani usilnie próbowała pachnieć inaczej niż starsza pani, więc w zasadzie po kilku metrach sześciennych roznosiła się woń tanich perfum pomieszana z jej, chcąc nie chcąc, naturalnym zapachem, co stanowiło mieszankę o zapachu najtańszych perfum na świecie.


Nie kupiłam nic, spojrzałam to na starszą Panią, to na półki na których stało piwo, wino, wódka, wino i wódka i wódka i jeszcze piwo, a gdzieś pomiędzy nimi walały się przeterminowane chipsy i jakgdyby nigdy nic, wyszłam. Nie chciałam tylko wracać. Nikt nie był zdziwiony jakimkolwiek dziwnym zachowaniem.

Na zawsze licznie obsiadywanej ławce pod sklepem roiło się od przeróżnych ludzi. Ludzi, którzy lubili patrzeć w nocne niebo, ale ciężko się na nie patrzy, będąc zamkniętym w betonowym bloku. Lubili też patrzeć na dno butelki, więc zawartość wypijali szybko. W mieście pojawiły się dawno wybiegi dla psów. Nikt niestety nie pomyślał o wybiegach dla ukiszonych w korku mieszczuchów. A oni go mieli.

Nikt mnie nie zaczepił. Jednak wiedziałam, że różnimy się znacząco. Dlatego nie odezwałam się ani słowem, byłam paniusią, bo przecież w szpilkach, a i torebka wyglądała na skórzaną, choć zwyczajnie taką nie była.

- - - 


Umarłam tamtej nocy i jeszcze nie wróciłam do siebie. Byłam ręką, machającą w przód, to w tył, nogą robiącą chwijne kroki i czymś ciepłym, smutnym i tęsknym gdzieś głęboko pod żebrami, tak głęboko, że powinno wyjść drugą stroną, kilometry poza moje plecy, a jednak zdecydowanie siedziało w ciele. I wiedziałam, trochę wiedziałam, lecz nie wiedziałam na pewno.

Nocny robił kolejną pętle, więc wsiadłam i pozwoliłam się nieść tym kilku kołom, ilekolwiek ich autobus posiada. Po tej pętli czekała mnie następna, sen, kawa i szybki obiad, więc drogę powrotną przebyłam pieszo. Ktoś minął mnie, idącą prawie pustym, nocnym chodnikiem, na którym powinien leżeć śnieg. Obejrzałam się za siebie, poznałam zapach, i może tak, a może nie, to wiedziałam, lecz pewna być nie mogłam.

Magia istniała, ale bałam się jej, nikt nie uczy takich rzeczy w szkole. Chciałam się oglądać za siebie, aż swędziała mnie szyja, ale po to miałam ręcę, żeby się podrapać i ewentualnie chlasnąć sobie po gębie. Przez chwilę fruwałam trzy metry nad chodnikiem, choć mam lęk wysokości. Gryzło mnie wszystko, sumienie miałam czyste, ale sumienie też gryzło, jakby chciało bym je ubrudziła. Gryzły mnie buty i zimowy płaszcz, i czapka, na której powinien być śnieg. Śniegu nie było, a ja zostawiałam ślady na swojej drodze, ciężkie, smutne i też gryzące, więc nie depcz nimi. Chyba, że umiesz się dobrze podrapać.


Wróciłam.

Poduszka pachniała nie tak, czyli tak, jak zawsze. Ale na pewno nie pachniała starszą panią, więc zasnęłam szybko, pomimo tego, że nadal bardzo gryzła mnie sukienka. Ale pętelki, tworzące na niej wzorek były tak miękkie, miękkie, miękkie ...


- - -


Gdy wtedy umarłam, nie miałam ochoty wstawać.
Jakby nigdy, jakby to już nie było to samo, nie było w stanie istnieć.

A potem przyszedł i pokazał mi Wrocław.

I spadł cholerny śnieg.

piątek, 2 stycznia 2015

rozdział drugi

kiedyś byłoby mi żal
słów
niewypowiedzianych
zastygłych na języku
dzika lawa plus chłód świadomości

nie szukam boga
przecież wiem że go nie ma
jednego już miałam
nie był wszechmogący
nie odpowiadał na słowa których nie usłyszał

chyba
nie żałuję
żyję

kawa z mlekiem uparcie smakuje tak samo