poniedziałek, 21 września 2015

bułki z majozenem



   Kto o zdrowych zmysłach wstaje w niedzielę z samego rańca, o ósmej, tylko po to, żeby zasuwać do pobliskiej Żabki i kupić świeże bułki na śniadanie? Potem taki normalny, regularny człowiek idzie po wątpliwej świeżości, ale jednak nie całkiem stare, bułki o godzinie 11:13 i zastaje puste półki i kilka (jak się okazało po dyskretnym obmacaniu) kamieni. A dumna byłam jak paw, krocząc prawie pustą ulicą tak wcześnie rano. W drugiej Żabce znalazłam całe szczęście chleb z dzisiejszą datą, ale wystarczyło go dotknąć, żeby wiedzieć, że wczorajszy. Całe szczęście, bo inaczej musiałabym iść do Biedronki, a ta była całe 300 metrów dalej, czytaj „niedostępna śmiertelnikom w niedzielę rano”. 
   Mało tego. W pierwszej Żabce nie było bułek, w drugiej nie można było płacić kartą. Miałam w portfelu całe 7 zł i 26 gr. Starczyło na bułki i JEDNĄ paczkę parówek. Wstałam o 10:45 – to raz. Dwa – ubrałam się w normalne ubrania, żeby wyjść z domu. W niedzielę! Trzy – przemierzyłam w pocie czoła całe 120 metrów, co zgodnie z google maps zajęło mi calutkie dwie minuty (wszystko w wolną niedzielę), potem kolejne 100 do drugiej Żabki. Pełna szczerych chęci zrobienia śniadania Chłopakowi zanim ten wstanie, usłyszałam „A mi to parówek na śniadanie nie kupiłaś”. W jedyną w tygodniu niedzielę!
   Poszłabym do Biedronki. Tam już kartą zapłacisz. Gorzej czasami z resztą. Chcesz kupić dywan? Nie ma problemu! Włochaty, wykładzinę, łazienkowy, do pokoju, perski, patchworkowy! Nie ma problemu! W Biedronce kupisz każdy. A jak chcę kupić majonez w małym słoiczku, bo to majonez przecie, dużo tego nie zjem, to wracając z Biedronki muszę zajść do Żabki, specjalnie po majonez w małym słoiczku, bo po co mieć w supermarkecie majonez w małym słoiczku. I idę taka obładowana zakupami po czubek dupy, z ochroniarzem wiszącym nade mną jak chmury nad Wrocławiem w dziewięćdziesiątym siódmym. Specjalnie po majonez w małym słoiczku.
   Niedawno nawet kupiłam tam wodę tylko za 1,29 zł w promocji. Tą samą, którą od ponad pół roku niemalże codziennie kupuję za 0,99 zł. A nawet „kałozeszyt”. Tak mi napisali na paragonie. Dobrze, że nie zapachowy.

poniedziałek, 20 lipca 2015

- - -

    Jestem trochę stara. Nie, nie mam zmarszczek, wnuków, ani nawet dzieci, nie mam też problemow z pamięcią. No, załóżmy, że nie mam. Za to mam znajomych, którzy mają dzieci, mężów, narzeczone. Znajomych, którzy codziennie wstają o 6, idą do pracy na bite osiem godzin a potem wracają do domu, karmią psa, rybki, męża, koniecznie w takiej kolejności, bo mąż nie zdechnie, sam sobie może zrobić. Siadają przed telewizor i oglądają Pierwszą Miłość, czy co tam teraz leci. Włażą do wanny, wypłukują dane z dysku i pot spod pachy, wyłażą, przy dobrym dniu myją zęby i idą spać.

   Chyba tak to wygląda.

    W weekend zamiast serialu porywają się na jakiś film. Nie może to być dramat, ani horror, komedia - strzelałabym w komedię. Najlepiej romantyczna, aha, pasuje jak ulał. Najlepiej  jeszcze polska, nie ta dobra polska, albo te modne 50 twarzy albo jakiś sequel. Pies ma zapewne na imię Pimpuś i przypomina jamnika albo coś bardziej na czasie na przykład shih tzu, a rybka ma na imię Rybka, bo kto by nadawał imię rybce. Mieszkanie sprzątają koniecznie w sobotę , wtedy to z praniem i myciem podłóg, ale bez odsuwania szafy. Za szafą tylko przed Świętami.

   Zwariowałam. Spędziłam w pracy dopiero osiem dni. Ósma - szesnasta. Przy biurku, przed komputerem, z zieloną herbatą  (tak, wiem, że wypadałoby nosić kawę, trudno) w termokubku i leciutką chrypką od klimatyzacji. Nie powiem, praca marzenie, tylko na wakacje, nie trzeba zajmować się marchewką, ani spędzać dwunastu godzin w chłodni. Fotel wygodny.

  I boję się, że tak będę wyglądać. Wygodnie. Skończę moje szalone studia i jedyne, czego będę chciała, to siedziec sobie cichutko w kącie własnej apteki, popijać, wtedy już kawę, z termokubka albo z kubka z logo jakiejś firmy od tabletek na gardło, które to tak lubią rozpieszczać farmaceutów. Jak biznes będzie się kręcił, to pogawędzę trochę ze starszymi paniami o hemoroidach, jak nie, to będę rozwiązywać krzyżówki i co jakiś czas wymieniać okulary na mocniejsze. A potem wrócę do domu, zrobię dietetyczny obiad, bo cholesterol, tłuszcze trans i cukrzyca typu drugiego , nakarmię psa, rybkę i męża, a moim ulubionym programem będzie dramatyczny serial. Taki co leci na TVN-ie albo na Polsacie. Ale nie za smutny, lekko powiewający komedią. W ogóle lekki. Po pracy i po trzydziestce tylko lekkie rzeczy.

    Szczerze, jedynie serialu bym nie przełknęła. No i rybka po co komu. To nawet pogłaskać nie można.  Da się żyć, w ogóle wszystko się da, jak się chce, a jak się nie chce, to też się da, tylko gorzej. A po co gorzej, kiedy lepiej można. Tylko chcieć się musi. Ale jak sie coś musi, to już sie nie chce. I ot cała filozofia, cała o kant zadu rozbita.



Byłam w kinie w zeszły weekend. Na sequelu. O gadającym misiu.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

śnieg

Śnieg nie padał, chociaż powinien jak na tą porę roku. A szkoda, śnieg nadaje zawsze dobrego klimatu opowieściom. W małym sklepiku na rogu, pod szyldem tak starym i zniszczonym, że nazwy sklepu można było się jedynie domyślać, pachniało starszą panią. Starsza Pani usilnie próbowała pachnieć inaczej niż starsza pani, więc w zasadzie po kilku metrach sześciennych roznosiła się woń tanich perfum pomieszana z jej, chcąc nie chcąc, naturalnym zapachem, co stanowiło mieszankę o zapachu najtańszych perfum na świecie.


Nie kupiłam nic, spojrzałam to na starszą Panią, to na półki na których stało piwo, wino, wódka, wino i wódka i wódka i jeszcze piwo, a gdzieś pomiędzy nimi walały się przeterminowane chipsy i jakgdyby nigdy nic, wyszłam. Nie chciałam tylko wracać. Nikt nie był zdziwiony jakimkolwiek dziwnym zachowaniem.

Na zawsze licznie obsiadywanej ławce pod sklepem roiło się od przeróżnych ludzi. Ludzi, którzy lubili patrzeć w nocne niebo, ale ciężko się na nie patrzy, będąc zamkniętym w betonowym bloku. Lubili też patrzeć na dno butelki, więc zawartość wypijali szybko. W mieście pojawiły się dawno wybiegi dla psów. Nikt niestety nie pomyślał o wybiegach dla ukiszonych w korku mieszczuchów. A oni go mieli.

Nikt mnie nie zaczepił. Jednak wiedziałam, że różnimy się znacząco. Dlatego nie odezwałam się ani słowem, byłam paniusią, bo przecież w szpilkach, a i torebka wyglądała na skórzaną, choć zwyczajnie taką nie była.

- - - 


Umarłam tamtej nocy i jeszcze nie wróciłam do siebie. Byłam ręką, machającą w przód, to w tył, nogą robiącą chwijne kroki i czymś ciepłym, smutnym i tęsknym gdzieś głęboko pod żebrami, tak głęboko, że powinno wyjść drugą stroną, kilometry poza moje plecy, a jednak zdecydowanie siedziało w ciele. I wiedziałam, trochę wiedziałam, lecz nie wiedziałam na pewno.

Nocny robił kolejną pętle, więc wsiadłam i pozwoliłam się nieść tym kilku kołom, ilekolwiek ich autobus posiada. Po tej pętli czekała mnie następna, sen, kawa i szybki obiad, więc drogę powrotną przebyłam pieszo. Ktoś minął mnie, idącą prawie pustym, nocnym chodnikiem, na którym powinien leżeć śnieg. Obejrzałam się za siebie, poznałam zapach, i może tak, a może nie, to wiedziałam, lecz pewna być nie mogłam.

Magia istniała, ale bałam się jej, nikt nie uczy takich rzeczy w szkole. Chciałam się oglądać za siebie, aż swędziała mnie szyja, ale po to miałam ręcę, żeby się podrapać i ewentualnie chlasnąć sobie po gębie. Przez chwilę fruwałam trzy metry nad chodnikiem, choć mam lęk wysokości. Gryzło mnie wszystko, sumienie miałam czyste, ale sumienie też gryzło, jakby chciało bym je ubrudziła. Gryzły mnie buty i zimowy płaszcz, i czapka, na której powinien być śnieg. Śniegu nie było, a ja zostawiałam ślady na swojej drodze, ciężkie, smutne i też gryzące, więc nie depcz nimi. Chyba, że umiesz się dobrze podrapać.


Wróciłam.

Poduszka pachniała nie tak, czyli tak, jak zawsze. Ale na pewno nie pachniała starszą panią, więc zasnęłam szybko, pomimo tego, że nadal bardzo gryzła mnie sukienka. Ale pętelki, tworzące na niej wzorek były tak miękkie, miękkie, miękkie ...


- - -


Gdy wtedy umarłam, nie miałam ochoty wstawać.
Jakby nigdy, jakby to już nie było to samo, nie było w stanie istnieć.

A potem przyszedł i pokazał mi Wrocław.

I spadł cholerny śnieg.

piątek, 2 stycznia 2015

rozdział drugi

kiedyś byłoby mi żal
słów
niewypowiedzianych
zastygłych na języku
dzika lawa plus chłód świadomości

nie szukam boga
przecież wiem że go nie ma
jednego już miałam
nie był wszechmogący
nie odpowiadał na słowa których nie usłyszał

chyba
nie żałuję
żyję

kawa z mlekiem uparcie smakuje tak samo