sobota, 28 kwietnia 2012

MAGICZNA LICZBA

- Masz.
- Co to?
- Zobacz.
Moim oczom ukazał się jakiś formalnie wyglądający kawałek papieru formatu A4. Wniosek o dowód. Nadszedł mój czas. Uśmiechnęłam się głupkowato.
- I co się cieszysz? Że będziesz stara, a za niedługo będziesz płacić podatki?
Nie chciałam wspominać Tacie o korzyściach typu wstęp do klubów czy możliwość kupienia sobie piwa w sklepie. Pomruczałam tylko: tak, rzeczywiście. Pora napisać testament i wykupić miejsce na cmentarzu, o ile zechcą pochować na nim taką bezbożnicę. A w poniedziałek kupię wiadro kremu przeciwzmarszczkowego. Albo najlepiej każę się zabalsamować, tylko poproszę, żeby zostawili mi mózg, resztę mogą wypchać watą.

Życzenia od Mojego Chłopaka: "(...) i żebyś weszła jak najlepiej w dorosłe życie, bo uwierz mi, nie jest to takie fajne, jak na początku wygląda".

Życzenia od kolegi, który osiemnastkę ma już parę miesięcy za sobą: "(...) powodzenia przy zdawaniu na prawo jazdy. Nie żebym Cię straszył, ale to będzie okropne..."

Wczorajsza wizyta u fotografa: "zdjęcie do dowodu robi się przed osiemnastką, póki jeszcze nie ma zmarszczek". Oprócz tego, usłyszałam także, że może mi zrobić retusz. Może już wyglądam na starą.

Wszystko to bolało. Nie pomogło nawet to, iż ludzie tak mówiący szczerzyli się szeroko, jakby chcieli mi powiedzieć, że da się przyzwyczaić. Ale mimo to, bolało. To było jak tort czekoladowy, po którym pozwolono Ci oblizać miskę, ale właściwego torta nie możesz nawet dotknąć. Możesz tylko czuć na sobie jego wzrok, który krzyczy "zjedz mnie" i czekać, aż przyjdą goście i się do niego dobierzesz. To było jak młodszy brat, gdy zmierzasz do toalety podążając za głosem pęcherza, a on nagle Cię wyprzedza z okrzykiem "muszęęęę sikuuuu!!!!", a po zamknięciu drzwi i charakterystycznym odgłosie przesuniętej zasuwki dodaje "i kupę też". A toaletę masz jedną. Tak. To właśnie taki ból.

Myślałam, że moje życie właśnie się zaczyna, a wszyscy starsi ode mnie (tylko starsi, gdyż moje młodsze koleżanki są o tyle kochane, że cieszą się razem ze mną) traktują mnie, jakby właśnie zdiagnozowano mi nieuleczalną chorobę, na którą mam umrzeć za trzy dni. A może to test? Rytuał przejścia, o którym człowiek dowiaduje się w dzień po osiemnastych urodzinach? Sprawdzian odporności psychicznej?

Mój organizm źle znosi wejście w dorosłość. Jestem chora. A po południu rodzinne świętowanie. Nie zniosę tego hałasu i ciągłego uśmiechania się. Czuję się jak przeżuta i wypluta przez wielkiego, tłustego hipopotama. Mam nawet pewną teorię: w mojej głowie właśnie palą na stosie wewnętrzne dziecko, stąd ta temperatura. Mam nadzieję, że jednak nie. I zrobię wszystko, by to dziecko nigdy z mojej głowy nie wyszło, bo wiem, że wtedy diabły, które tam siedzą, wymienią zamki na takie, którym żaden ślusarz nie da rady. Dlatego, mimo że w mojej głowie na kotłach, w których wrze smoła, gra orkiestra, mam zamiar za chwilę wyjść z domu, bo piękny dziś dzień.

czwartek, 26 kwietnia 2012

WYCIECZKI MAŁE I DUŻE

Piękny dzień. Zabrałam książkę i rozłożyłam leżak na podwórku. Po dwóch minutach pod domem sąsiadki pojawił się jej syn. Przywiózł ze sobą disco polo niespecjalnie cicho płynące z głośników w jego aucie. Z doświadczenia wiem, że nie warto wdawać się z nim w dyskusję (o ile wymianę słów z osobą o inteligencji betonowego klocka można nazwać dyskusją). Inną opcją było wykręcenie alarmowego, lecz wątpię, by policjanci byli tak chętni zamykać ludzi za słuchanie tych diabelsko kiczowatych dźwięków, jak ja. Z głośnym westchnieniem i cichym "no kur.wa mać" przeniosłam się do ogrodu. Najpierw trzasnęłam jeszcze garażowymi drzwiami, lecz szczerze wątpię, by syn sąsiadki odniósł moje zachowanie do siebie.

Nie dotrwałam nawet do końca rozdziału, gdyż jakaś szatańska mrówka bezczelnie osikała mi nogę. Spojrzałam w dół. Przyszły po mnie. Całą armią. Mój leżak skutecznie przecinał im szlak. Być może trafiłam przypadkiem na jakąś bandę mrówek przemycających narkotyki, ale domyślam się, że nawet jeśli nie, to ich towarem musiało być coś równie dobrze strzeżonego, bo wlazły na mnie aż cztery. Gdyby okazało się, że jednak były to narkotyki, a mrówki zarządziły lustrację intruza i czytają ten wpis, to ostrzegam, że wybieram się tam z proszkiem do pieczenia albo innym specyfikiem.

Miałam ochotę przejść się do lasu, lecz po dwukrotnym spotkaniu z dzikami w zeszłym tygodniu (całe szczęście na odległość) nie uznałam tego za najlepszy pomysł. A, dobrze radzę, nie bierzcie psów do lasu. One nie płoszą zwierzyny. To zwierzyna je płoszy (tak, właśnie wtedy spotkałam dziki), a Ty potem musisz biec do domu szybciej niż potrafisz, z nadzieją, że nie goni Cię brudna kupa kłaków i mięcha, której kły możesz w każdej chwili poczuć na swoim tyłku. A psy-obrońcy? Jeden ucieka tak szybko, że czeka na wycieraczce pod drzwiami, zanim Ty wejdziesz z poślizgiem w pierwszy zakręt. Drugi udaje chojraka i stara się je pogonić, w efekcie znika gdzieś w lesie i nie wraca do Ciebie, lecz rozpaczliwie ujada i musisz zastanawiać się, czy ratować jego, czy siebie. Trzeci natomiast podczas wyścigu o brak zbędnych dziur w tyłku plącze Ci się pod nogami i sprawia, że się o niego potykasz, co czasami skutkuje bliższym spotkaniem z podłożem. Jeśli masz szczęście, tak jak nadzwyczajnie miałam je ja, jedyne obrażenia to powysiłkowy ból mięśni kolejnego dnia.

Uznawszy, że nie ma dla mnie miejsca na tej planecie, znalazłam się przed monitorem Zdzisia i właśnie uderzam w jego klawiaturę. Zdziś mruczy z zadowoleniem (ostatnio trochę głośniej, niż zwykle, chyba naprawdę już czas na wizytę u informatyka). Nie ma mrówek, ani dzików. Moje głośniki nie kaleczą mi słuchu discopolowym brzmieniem. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

wtorek, 24 kwietnia 2012

EWOLUCJA WSTECZNA

Tekst dedykuję Mojemu Chłopakowi, który za trzy tygodnie stanie oko w oko z maturą z biologii. A to poniżej, tak w ramach powtórki (miłej nauki) :)

Z lekcji biologii można wyciągnąć o wiele więcej na temat dzisiejszego społeczeństwa, niż mi się wydawało. Ryzykuję stwierdzeniem, że ludzkość znajduje się na początkowym etapie ewolucji... wstecznej. Sama tego nie odkryłam. Niejeden nadpobudliwy pisarz, psycholog czy inny naukowiec już to powiedział, ktoś już to nazwał, gdzieś ju o tym słyszałam. Dzisiaj obieram trochę inny punkt widzenia, niż oni. Podejście nie całkiem na serio, lecz wnioski chyba równie przerażające. Efekty poniżej.

Cecha typowo ludzka numer jeden: dwunożność.
Dwunożność zanika. Szczególnie po zakrapianej imprezie. Z niecierpliwością czekam na widok przyszłych pokoleń hasających "na czterech łapach" po łące. Oprócz tego zanika nam tryb chodzący. Nie rozumiem dlaczego ludzie nie lubią chodzić. Sto metrów miedzy domem a sklepem pokonywane samochodem jest dla mnie śmieszne. Mam ochotę wybrać się w góry i... po prostu chodzić. Lubię czuć satysfakcję, gdy zdobywam cel wyprawy, lubię czuć się zmęczona. Małe wyzwanie, wielki efekt.

Cecha typowo ludzka numer dwa: wyprostowana postawa ciała.
Komputer - najlepszy wróg człowieka. Sama spędzam przed nim niemało czasu, szczególnie od kiedy prowadzę bloga. Za parę lat mogę się wypożyczać na pustyni jako środek transportu - z takim garbem przetrwam bez wody mniej więcej tyle, co wielbłąd w pełni sił. Jeszcze jedno, drugie dziesięciolecie, a dziecko w wyprawce będzie dostawać "pajączka". Przyda się z pewnością.

Cecha typowo ludzka numer trzy: dobrze rozwinięty mózg.
Nie kwestionuję rozmiarów ludzkiego mózgu. Zmienia się tylko wydajność. I częstotliwość korzystania z niego. Czyżby początek przemiany w narząd szczątkowy? Więcej dodawać nie muszę.

Cecha typowo ludzka numer cztery: mowa artykułowana.
Erudytką nie jestem. Elokwencją również nie grzeszę. Nie w słowie mówionym. Znacie to: "eee.. yy no ten... znaczy... aaa" ? Ja też. Mam trochę dziwną naturę.
Mam też na myśli wypowiedzi obficie okraszane przekleństwami. Przyznaję, zdarza mi się. Czasem trzeba. Ale używanie "kurwa" zamiast przecinka mnie razi.

Sprawdź teraz czy masz przeciwstawny kciuk. A potem rozważ pomysł powrotu do lasu, na drzewo. Jeśli tak jak ja, znajdziesz w tym jakieś plusy, to najprawdopodobniej wszystko, co krytykuję w powyższym tekście, nie jest o Tobie.

piątek, 20 kwietnia 2012

OPATRUNEK NA URAŻONĄ DUMĘ

Po opublikowaniu dwóch, waszych zdaniem feministycznych tekstów, jest i odwet. Przepraszam ego wszystkich urażonych panów. Dziś pośmiejemy się z ... feministek. (Mój Chłopak powiedział, że pośmieję się sama z siebie, niech mu będzie).

Feminizm. Ruch dla kobiet, którym z braku zajęć wpadają do głowy głupie pomysły, lub dla kobiet tak nudnych, że nie potrafią nikogo zainteresować własną osobą, aż w końcu zostają zgorzkniałymi starymi pannami i winią za niepowodzenia mężczyzn. Przekonania przekonaniami, ale nienawidzić mężczyzn za to, że istnieją?

Dlaczego nie jestem feministką? Bo czasami mam wrażenie, że byłabym lepszym mężczyzną, niż kobietą. W ich świecie wszystko jest tak mało skomplikowane. Sprzeczkę można rozwiązać krótką i obfitą w kolokwializmy, ale szczerą rozmową. Ewentualnie bójką. Obrażone kobiety nie mają potrzeby kłótni. Milczą. Jedna obrażona, druga nadąsana, a w powietrzu między nimi wiszą chmury myśli pełne brzydkich wyrazów. Jednak gdy określenia, jakich można użyć wobec kobiet lekkich obyczajów, się skumulują, a dwa fronty zderzą, burza zrywa dachy i łamie drzewa (czytaj: wyrywa włosy i łamie paznokcie).

"Facet to świnia". Tyle, że bardziej pożyteczna od tej różowej, upapranej błotem odmiany. Pożyteczna! A jeśli nadal masz zamiar wykrzykiwać "women power" i "mężczyzna to rasa niższa", popracuj w kopalni. Narąb drzewa. Pojedź na misję do Afganistanu. Przyznaję, jestem tchórzem. Gdyby nagle wybuchła wojna, zbudowałabym sobie ziemiankę i zamknęła się w niej, aż się skończy. A mężczyzna, chce, nie chce, ani się obejrzy, a zanuci pod nosem "maszerują strzelcy, maszerują".

Rozumiem ideę równouprawnienia kobiet. I z tym się zgadzam. Nie jesteśmy gorsze, a często byłyśmy tak traktowane. Nasze osiągnięcia pomijano, zakazywano nam nauki. Najważniejszym celem kobiet powinno być gdakanie i rozgrzebywanie gleby w poszukiwaniu ziaren. Takie kury domowe z nas robiono. Nic dziwnego, że nastąpił bunt. My też mamy ambicje i całej ludzkości na dobre wyszedł fakt, że ktoś w pewnym momencie je zauważył. Kiedy słyszę "miejsce kobiety jest w kuchni", myślę, że to właśnie tacy mężczyźni ściągnęli ataki kobiet na całą swoją "rasę". Usłyszałam to wyrażenie jakiś czas temu, od kolegi (niektórzy czytający pewnie kojarzą o kim mówię). Zaowocowało to jego dwudniowym pobytem w szpitalu. Połamałam sobie rękę, a jego szczęka do dziś nie przybrała kształtu świadczącego o tym, że jego twarz jest ludzka. Żartuję. Odpowiedziałam mu, że mężczyźni mówiący w ten sposób, nie wiedzą, co z nią robić w sypialni. Riposta równie skuteczna co lewy sierpowy. Od tamtej pory w mojej obecności nie pochwalił się żadnym żartem o kobietach, a ma do tego skłonność.

Popieram także protesty przeciwko dyskryminacji kobiet. Pamiętam kampanię reklamową, w której mężczyźnie na rozmowie kwalifikacyjnej zadawano pytania typu "Kiedy ma pan zamiar zajść w ciążę?" lub "Czy planuje pan założenie rodziny?". Dobrze odwalona robota. W naszym kraju nie szanuje się roli matki. Trudny wybór: rodzina i dom czy ambicje i kariera zawodowa. Nie powinno się przed nim stawiać nikogo.

Żadne słuszne argumenty nie usprawiedliwią jednak odrazy wobec mężczyzn spowodowanej faktem ich istnienia. Żadne. A takie skrajne poglądy się zdarzają. Dodam, że moim zdaniem, mogą prowadzić tylko do staropanieństwa lub do życia w związku/ małżeństwie, które powoduje niezadowolenie i brak satysfakcji ze swego losu. Rozwiązanie jest jedno: zaakceptujmy siebie nawzajem, bo abstrakcyjnych dziwactw płci przeciwnej i tak nie zmienimy. Jako pacyfistka nawołuję: niech się skończy wojna płci!

I jeszcze jedno: nie mam zamiaru rezygnować z pisania o komicznych różnicach między nami, lecz żaden z tych tekstów nie świadczy o moim feminizmie. To zdanie wydrukujcie i powieście nad łóżkiem.

PS. Dziękuję wszystkim czytającym, jesteście świetni :)

wtorek, 17 kwietnia 2012

MARSJANIN NA PLANECIE WENUS

Wszystkie kobiety jego życia można zliczyć na jednej ręce, a konkretnie, na jednym palcu. Jest to oczywiście Mama. Bo ktoś musi sprzątać, gotować i uświadamiać, że skarpetki noszone trzeci dzień z rzędu powinno się prać. Po wypraniu nie ubiera ich, skądże znowu. Jako ułożony synek, potulnie czeka, aż zostaną, jak mu się wydaje, wyprasowane, a kolejnego dnia znajduje je w swojej szufladzie na skarpetki. Bo gdzieżby indziej. Śniadanie je, jak każdy normalny człowiek, codziennie rano. Codziennie na tym samym krześle, dziwne, że nie przypomina ono krzesełka dla dzieci, które właśnie nauczyły się samodzielnie jeść, czyli takiego dość wysokiego z przegródką między nogami, coby chłopczyk nie wypadł. Ten sam talerz, kubek także, łyżeczka do wydłubania jajka z jego skorupki, obciętej równo i gładko, bez ostrych krawędzi. W niedzielę, w skład zestawu śniadaniowego wchodzi także bekon oraz plastikowy nóż (takim nie da rady zrobić sobie krzywdy). Skąd bekon? Oczywiście, z lodówki, która jest zawsze pełna zwłok różnych zwierząt hodowlanych. Po odpowiednim przyrządzeniu przez Mamę wypełniają jego żołądek każdego dnia, wciąż na nowo. A skąd lodówka? No przecież Mama kupiła! Gazeta. Codziennie świeża, również pojawiająca się w domu za sprawą Mamy. Głównym obiektem zainteresowań są strony sportowe, ewentualnie ekonomiczne i biznesowe. Przecież na tym znają się mężczyźni. Żurnale? Magazyny o modzie? Reklama płynu do mycia naczyń? ...

Puściłam wodze fantazji. To zdrowo przejaskrawiony obraz mężczyzny zagubionego we wszystkich typowo kobiecych sprawach. Lecz trzeba przyznać, że także w rzeczywistości mało który potrafi upiec tiramisu (o ile w ogóle wie, co to jest), a nawet (tak, mówię poważnie) zrobić pranie.

Mężczyźni gotują lepiej. Z reguły. Szkopuł w tym, że dzielą się na nielicznych Kucharzy, najliczniejszych Naleśnikarzy i wyjątkowe przypadki - Cotoherbaty. Albo wszstkogotujący Kucharz, albo Naleśnikarz - level kulinarny uczennicy podstawówki. Najgorszy jest chyba Cotoherbata. Kucharz - marzenie każdej kobiety. Naleśnikarz - zaskoczy naleśnikami, tostami lub ponadprzeciętną kanapką. Cotoherbata? Temu musisz nawet robić herbatę (spotkałam się z takim przypadkiem, na szczęście to wyjątki). A kobieta? Według mężczyzny powinna umieć  70 rzeczy. A mianowicie gotować i 69.

Sytuacja prawdziwa. Siedzę sobie wygodnie przed telewizorem. Nagle przed ekran wpada tata z miną kota srającego na deszczu.
- Mama kazała mi zrobić pranie.
- Proszek na lewo, płyn do płukania na prawo, pranie wrzuca się do tej dużej dziury. Ustaw na "codzienne", obroty na 800, bo na 1000 wywali nam pralkę.
Pięć minut później musiałam pozbawić automat dopływu prądu, o mało nie wyrywając kontaktu wraz z wtyczką.
- Taaaaaaaaaataaaaa!
- No już wiem, proszek na lewo.
Mężczyzno, pamiętaj. Pralka o potwór, wciągnie Cię przez otwór.

To jeszcze nic. Słyszałam, że "Kobiety noszą duże torebki, bo muszą mieć pod ręką tyle rzeczy, na przykład błyszczyk do rzęs". Odpowiedź przeciętnego faceta na pytanie o różnicę miedzy spódnicą, a sukienką: "Spódnica jest krótka, sukienka o ta dłuższa". Oprócz tego są daltonistami stopnia niższego, nie mają pojęcia o łososiowym, ceglastoczerwonym, czy turkusowym.

Jest i na odwrót. Kobieta i zepsuty samochód, kobieta i sport, kobieta i zaprawa murarska. Dwa światy. Ławo się pogubić. Mi także. Ale z jednego jestem dumna. Wiem, kiedy jest spalony.

niedziela, 15 kwietnia 2012

ROMANTYCZNOŚĆ

Temat, szczerze powiedziawszy, najbardziej oklepany na świecie. Wydawać by się mogło, że wyczerpany. I wydaje się słusznie. Szkoda tylko, że Komercyjni nie rozumieją, co oznacza "przesycenie". Włączyłam radio. I przeraziłam się. Piosenka za piosenką, w każdej to samo. Ten sam temat. Łudząco podobne bezbarwne głosy. Banalne teksty. Wrażenie produkcji taśmowej. W każdej piosence podobny tekst typu "kiedy przy mnie jesteś, tocośtam" lub "moje serce ... (w miejsce wykropkowane wpisać odpowiedni czasownik, który jest synonimem od pęka lub boli)". Takie kawałki to zbiór utartych frazesów poukładanych w swoisty porządek, czyli tak, by się rymowały. Może nie w szczególny sposób, ale jestem romantyczna. I to dlatego MOJE SERCE PĘKA, gdy słyszę kolejny banał.

Najbardziej jednak przeraża fakt, że ludzie to kupują. Serwowane w takich ilościach dawki papki powinny przyprawiać o mdłości. Ale społeczeństwo nie lubi czynić wysiłku i przeprowadzać fotosyntezy. Lubi, kiedy je się karmi. Tak najwygodniej. To, co ogólnodostępne i wszechobecne przyjmuje się w sposób naturalny. Dlaczego? Bo jest. Bo słyszysz/widzisz to słuchając radia, oglądając telewizję, przeglądając pierwszy lepszy portal internetowy. W tym momencie nasuwa się fakt, który przeraża jeszcze bardziej od poprzedniego. Ktoś sprawia, że TO jest. Machina napędza się sama. A winni sa zarówno ludzie, którzy nas tym faszerują, jak i odbiorcy, którzy słuchając tego z namiętnością sprawiają, że wciąż jest tego więcej. Ja i MOJE KRWAWIĄCE SERCE pytamy: DLACZEGO?

Narzekam. Wiem. Ale nie bawi mnie krytykowanie wszystkiego wokół. Wolałabym pisać o pozytywnych doznaniach. Problem w tym, że te złe aspekty zbyt je przyciemniają, by pozostać obojętnym. I gdy wracając do domu słyszę dobry kawałek  i myślę "świat zmienia się na lepsze", nadchodzi tsunami i zalewa mnie fala wysokości drapacz chmur - 3 piosenki z rzędu. Wymęcz moje uszy, a napiszę o Tobie, nudny głosie z gitarą w tle. Głosie! Apeluję! Jeśli nie wymyślisz niczego nowego, nie śpiewaj!

I niczym w "Romantyczności" Mickiewicza: "Słuchaj, dzieweczko. Ona nie słucha". Nie, nie słucham. I słuchać nie zamierzam.
A wszystkich, którzy choć trochę zgadzają się z moim zdaniem, zachęcam do wyszukiwania niebanalnych tekstów o miłości w piosenkach innych, niż te, KTÓRE SĄ.

sobota, 14 kwietnia 2012

NIEWOLNICTWO NA ŻYCZENIE

Ja: CO ZA PALANT! Przecież ona go bierze na płacz!
Syczący, jadowity głos, którego właściciel leży obok mnie i ogląda ze mną film: Ty nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy kobieta na Twoich oczach płacze.

Takiego tonu u Mojego Chłopaka jeszcze nigdy nie słyszałam. Przez głowę przebiegła mi myśl, żeby zrobić mu na złość i się rozpłakać (sposób, w jaki wypowiedział te słowa, ranił jak małe pazurki miesięcznego kociaka - mimo, że boli, chcesz więcej), ale aż taką jędzą nie jestem. Chciałabym sobie posłuchać, jak to jest, kiedy kobieta płacze i co czuje wtedy mężczyzna, ale zbyt lubię "How I met your mother", by przerywać środek odcinka wybuchem płaczu. Zamiast tego pomyślałam tylko, jacy słabi są mężczyźni, co pewnie i tak zrozumiał, widząc mój jadowity uśmiech.

Płacząca kobieta. Narody klękają. Mężczyźni zmieniają się w wielofunkcyjne gosposie (Może zrobię Ci herbatkę? Zjadłabyś coś? Przyniosę Ci kocyk...). Aż chce się odpowiedzieć "tak, przynieś kocyk, co do herbaty, to lubię malinową, pizza z podwójnym serem, a, i załóż mi pampersa, bo jestem zbyt ciężka, żeby nosić mnie na rękach do toalety".

Skąd tyle ironii? Ponieważ jest coś, czego nienawidzę prawie tak mocno jak mężczyzn, którzy nie mają szacunku do kobiet - są to pantoflarze. Uwielbiam być traktowana jak kobieta, ze wszystkimi przywilejami dostępnymi dla mojej "słabej" płci. Otwieranie mi drzwi, strzelające iskrami spojrzenia w stronę nietaktownych podrywaczy czy chęć do zabijania chamskich wobec mnie mężczyzn przez Mojego Chłopaka, czy jakiegokolwiek znajdującego się ze mną w danej chwili faceta, jest SUPER (nie potrafię wymyślić na to lepszego słowa, przepraszam). Ale gdy widzę mężczyznę obładowanego zakupami, biegnącego za kobietą swojego życia, która dusi w gardle słowa "sznela, sznela", mam ochotę go poćwiartować i zakopać w lesie. Kobietę jego życia też.

Myślałam, że niewolnictwo zniesiono już parę ładnych lat temu. A tu nagle przebiega przed Tobą na pasach taki wół zaprzęgowy, a za nim jego właściciel - pospolity wieśniak, tyle, że w szpilkach. "Przecież wiesz, że zawsze mam rację", "Nie kłóć się ze mną", "Nigdzie nie pójdziesz!". Zdania groźne niczym "jesteś u pani!" usłyszane w przedszkolu, ale na niektórych mężczyzn działają jak pogróżka porywacza ich matki, zmienionym głosem żądającego okupu przez telefon. Chłopaki, co z wami?!

Największy komplement od Mojego Chłopaka?
- Niesamowita jesteś!
- Dlaczego?
- Moi kumple przychodząc na piwo, mówią, że ich dziewczyny nie są z tego powodu zadowolone. A Ty mi mówisz "Baw się dobrze, pozdrów chłopaków". Dzięki.

Morał?
Bo z mężczyzną, jak z psem:
Jak go uwiążesz na sznurku,
Zechce być wszędzie,
Lecz nie na Twoim podwórku.

STRACH MA WIELKIE... POMYSŁY

Wszystkie filmy akcji opierają się na tym samym. Główny bohater w kryzysowym momencie doznaje oświecenia i dzięki swemu intelektowi i pomysłowości (wytworzonymi przez autora scenariusza) cudem unika śmierci. Takie filmy oglądam ze stoickim spokojem. Przynajmniej te niezbyt zaskakujące, czyli po prostu słabe, a słaby film wyczuwa się już po parunastu minutach. Bohater przecież nie może zginąć, gdy do końca filmu zostało jeszcze pół godziny. A najczęściej unika także śmierci na końcu. Kiedy jednak ginie, jestem nieco rozczarowana. Tyle wysiłku na nic. Ewentualnie na bogate życie pozagrobowe w raju, ale sprawy religii to już odrębny temat.
Uwagę jednak przyciąga fakt cudownego ocalenia. Aż chce się zakrzyknąć "Jak oni to robią?", lecz nie robię tego, gdyż owe sformułowanie kojarzy mi się to tylko z programami, w których celebryci, co tu dużo mówić, robią z siebie zwierzęta gotowe na rzeź i przetworzenie na salami. I to za pieniądze.

A, rzeź. Wracam do tematu.
Ile razy oglądając horror, siedzieliście na kanapie z nożem lub przynajmniej rozglądaliście się za jakimś? Mi zdarzało się siedzieć choćby z dezodorantem (jak by co, psiknę mu w oczy). W takich momentach, wszystko, co znajduje się w zasięgu mojego wzroku, a najlepiej ręki, wygląda jak stworzone do bycia narzędziem zbrodni. Ja sama natomiast czuję się jak maszyna do zabijania, pragnąca świeżej krwi.

Około miesiąca temu wracałam do domu z autobusu. Mam do przejścia prawie 2 kilometry drogą przez las, która zazwyczaj jest pusta. Po minucie szybkiego marszu mija mnie granatowe auto. Kierowca zwalnia i zatrzymuje się.
- Może podwieźć?
- Nie, dziękuję, przejdę się. (standardowe, ładnie ujęte "nie dam się zgwałcić")
Mężczyzna z auta jest nieugięty. Chyba przeczytał jakiś poradnik o kobietach, skoro myśli, że "nie", nie oznacza "nie". Po jego wyglądzie (wąsaty, około czterdziestki, ubrany w roboczy kombinezon, zmierzwione włosy kompletnie nie przypominające fryzury bohatera "Zmierzchu", na widok której mogłyby sikać nastolatki) stwierdzam, że rzeczywiście, może mieć problemy z kobietami, więc nie dziwi mnie fakt czytania poradników.
- Może jednak?
- No nie wiem. Nie znam Pana.
- Gdyby wszyscy się tak bali, to by całe życie w domu siedzieli.
Za to go polubiłam. I kompletnie nie wiem z jakich powodów, ale wsiadłam do tego auta. Zaufałam obcemu człowiekowi. Mimo, że przez całą drogę, która trwała zaledwie 2, może 3 minuty, był naprawdę uprzejmy, a nawet zabawny, w mojej głowie powstawał Wielki Plan Ewakuacji (a w razie niedających się otworzyć drzwi - Wielki Plan Ataku). Torebkę chwyciłam w sposób, który umożliwiał natychmiastowe wykorzystanie jej w celach obronnych. Drugą rękę trzymałam praktycznie na klamce drzwi. Sposoby ewentualnego nokautu przeciwnika podsuwane przez moją wyobraźnię, zadziwiały mnie samą. Długopis leżący w przegródce obok drążka do zmiany biegów, widziałam wbity w jego oczy. Ten, jak się okazało, uprzejmy mężczyzna z pewnością wyczuł mój strach, a na wypadek, gdyby miał zdolność czytania w myślach, po dotarciu do celu zamiast dziękczynnego uśmiechu, ujrzał raczej przepraszający.

Kolejny chytry pomysł spławienia potencjalnego gwałciciela urodził się dwa tygodnie po opisanym wyżej wydarzeniu. Wracałam tą samą drogą. Także pustą. Zostało mi około pół kilometra do domu. I nagle, oczywiście, auto. Tym razem z naprzeciwka. Zeszłam uprzejmie ze środka drogi, ale poza tym nie dałam żadnego znaku, który świadczył o tym, że je zauważyłam. Samochód minął mnie i ZATRZYMAŁ SIĘ. Przyspieszyłam. Odwróciłam, niby nie specjalnie, głowę, udając, że szukam w torebce telefonu. Samochód po prostu stał. Wiem, że gapisz się teraz na mój tyłek, Zboczeńcu. W tym momencie moja głowa powinna zacząć nieźle kopcić, bo w ciągu sekundy miałam gotowy Wielki Plan Ewakuacyjny. Jeśli wysiądzie, przyspieszę, w końcu do domu niedaleko. Jeśli mnie dogoni, powiem "Sorry, Kotku, nie mam dziś ochoty, spotkajmy się tu jutro o tej samej porze". Nie potrafiłam sobie jednak wyobrazić głupoty, jaką posiadać musiałby ktoś, kto się na to nabierze. Dlatego jeśli się nie nabierze, uciekam. Dodam, że uciekam dobrze (Bozia nie dała mi siły w rękach - mam cienkie patyki zamiast ramion, lecz w nogach jest nieźle, a właśnie wracałam z zawodów, więc rozgrzewka zaliczona). Problem w tym, że domniemany Zboczeniec miał auto. A ja tylko dwie nogi. Kolejne rozwiązanie - autem przez las nie pojedzie, a ja będę miała na skróty. I tak oto uciekłam Gwałcicielowi, który pewnie wcale nim nie był, gdyż po chwili auto ruszyło i pojechało dalej. Dopuszczam jeszcze jedno rozwiązanie - w środku był Zboczeniec, ale moje myśli unosiły się nade mną w postaci komiksowych "dymków" (głowa, jak wcześniej wspomniałam, rzeczywiście mogła mi dymić) i Zboczeniec, przeczytawszy je, uznał, że nie ma szans i odjechał.

Jak filmy potrafią zniszczyć człowiekowi umysł, widać na moim przykładzie. Identycznie mam z karuzelami, windami, rollercoasterami itp. Nie wsiądę. Moja nadproduktywna wyobraźnia mi na to nie pozwala. Gdybym była w płonącym wieżowcu, a jedyną droga ucieczki byłby skok przez okno na coś, na co kazaliby mi skoczyć, zmieniłabym się w Iron Martę, i zeszła schodami w płomieniach (nie windą) na sam dół, nawet jeśli doszedłby tylko mój szkielet. Skok na bungee? Nawet nie żartujmy.

Przestraszony umysł to największa broń. Mój jest zazwyczaj przestraszony, nawet windą, stąd wysoka wydajność co do absurdalnych pomysłów. I być może skłonność do utrudniania sobie życia (znów przykład windy). Rozumiem już te odkrywcze idee głównych bohaterów filmów akcji. Ciekawe, czy scenarzysta, ubiera się czasem w kusą spódniczkę i czeka na Zboczeńca, a wraz z nim na oświecenie i falę rozwiązań, wykorzystanych w filmach?

Gdy po spektakularnej uciecze przed Zboczeńcem dotarłam do babci (okazało się, że nie wzięłam kluczy od domu i musiałam czekać na zbawiciela-brata), ta spytała:
- Nie boisz się tak chodzić sama przez las?
- Nie, dlaczego?
- Nigdy nie wiadomo, kogo się tam spotka.
Uśmiechnęłam się. No jasne, że się boję. Ale jeśli kogoś tam spotkam, to z pewnością nie większego wariata ode mnie.

A swoją drogą, byłabym dobrym reżyserem.

piątek, 13 kwietnia 2012

DROGI PAMIĘTNIKU?!

Na początek krótko i odrobinę osobiście. Tekst jest odtworzony. Właściwy napisałam wczoraj, lecz z niewyjaśnionych przyczyn, dziś, zamiast słów w zapisanym dokumencie ujrzałam szereg kwadracików. Gratuluję Zdzisiowi (imię mojego komputera) złośliwości i oznajmiam, że tak łatwo nie odpuszczę. Jeszcze raz i wyślę go znów do Informatyka (nie lubi tego, jak zwierzęta weterynarza).
A pod spodem już to, co zapamiętałam ze wczoraj. Miłego czytania :)


Z ciekawości, nudy, a może i z powodu, że jestem wścibska i szukam u innych iskry do własnych pomysłów, przejrzałam przed chwilą kilka losowych blogów. I jeszcze nie ochłonęłam. Dziękuję Bogu, czy komukolwiek/czemukolwiek, co tam u góry, bądź na dole jest, a nawet jeśli tego nie ma, to i tak dziękuję, że nie pisałam bloga w wieku 10-14 lat. Nastolatki w tym wieku mają solidne poglądy i zbyt jaskrawe i rażące (dosłownie) poczucie estetyki. Dziękuję za to, że miałam swój własny Pamiętnik, którego nie widziały oczy każdego człowieka na świecie trafiającego na takie COŚ i bezskutecznie doszukującego się ukrytego sensu, jak ja przed chwilą. (Rodzice! Komputery za okno!) Dziękuję, że był ze mną w jeszcze nawet nie nastoletnich latach życia i znosił wszystkie różowe kredki, którymi go traktowałam. Wstydzę się go. Jedenastoletnia Marta gnije w moim biurku na pastelowych kartkach. Bez dobrego humoru nie ruszę jej nawet zdalnie sterowanym kijem.

Każdy kij ma jednak dwa końce, i z drugiej strony, ma to jedną zaletę. Tylko czytając "drogi pamiętniku... blablabla... dzisiaj kupiłam sobie spinki do włosów... blablabla... Adrian z 5a powiedział, że ładnie piszę... blablabla..." uświadamiam sobie jak bardzo się zmieniłam. Potrafię znaleźć dwieście różnic między obrazkiem "Marta, lat 12", a "Marta, lat 17". Za kolejne 5 lat, czytając ten oto tekst, dojdę do wniosku, że moje poglądy znów znacznie się zmieniły i będę musiała zlikwidować wszystkich, którzy to przeczytali. Zajmijcie się wyrabianiem dowodów na fałszywe nazwiska.

Będąc przy dowodach, czy jakichkolwiek innych dokumentach-ze-zdjęciem, uważam, że można je zaliczyć do kolejnych kompromitujących wizytówek. Wstydzimy się ich po latach, a czasem już w momencie ich odbierania. Zdjęcia w dokumentach. Czerwone twarze Indian goniących zwierzynę, z cieknącą po brodzie śliną. Wybałuszone lub zamknięte (najczęściej jedno wybałuszone, drugie zamknięte) oczy. Mimika kompletnie nieadekwatna do sytuacji. To jak: we włosach wiatr, w uszach szum, w oczach łzy, a na liczniku dwadzieścia trzy. "Dobry, przekroczył pan prędkość, dokumenty proszę" - i już wiesz, że dostaniesz dodatkową stówę za zdjęcie seryjnego mordercy spozierające z Twojego dowodu na Pana Policjanta. W dokumentach powinny być zdjęcia z wakacji, z niedzielnego grilla, z dobrej imprezy. W naturalnej niszy ekologicznej. Zdjęcie pod tytułem "broda-jeszcze-troszkę-do-góry" nie może wyjść. I bądź tu świadomym fotografem, który wie, że to nie on tworzy obrazki. To z niego robią obrazek, wstawiając go w ramy wymagań dobrego zdjęcia do dokumentów. Życie artysty jest ciężkie. Dlatego zamiast czytać lektury, rozwiązuję zadania z chemii.

Właśnie usłyszałam wielkie BUM. Dotarło do mnie. Za dwa tygodnie sama wyrabiam dowód. I użyję go jako zakładki do Pamiętnika. Czysta konfrontacja. Lepsze niż KSW (z pewnością lepsze, bo nienawidzę boksu ani żadnej innej formy sprzedawania siniaków za ciężkie pieniądze, za darmo z resztą też, lecz o tym nie dziś). Zderzę dwa światy. Ale najpierw, życzcie mi powodzenia u fotografa.

PRÓBA MIKROFONU

Witam :) (brrr..., co za oficjalna forma...)
Startuję. Przeniosłam się tu z innego portalu z powodów technicznych, a parę pierwszych tekstów było już publikowanych, więc pierwszy trzy nie są plagiatem, lecz ponowną publikacją. Blog będzie głównie zbiorem felietonów, których pisanie właśnie zaczynam. Z praktyki na poprzednim blogu, wiem, że pojawi się tu właściwie wszystko, nie tylko felietony. Humanistką nie jestem (krzyczeć w razie błędów!), jednak pisać lubię, a do tej pory robiłam to tylko do szuflady. Śpiewam do kotleta, piszę do szuflady, postanowiłam coś zmienić. A skoro przysłowiowa "szuflada", bo tak właściwie jest ona szafką, już pełna, przenoszę się tutaj. Jestem. I będę, mam nadzieję, jeszcze przez jakiś czas.
Zapraszam do czytania, (nie używam zwrotu "zapraszam do lektury", gdyż to na wstępie sugeruje nudną konieczność, a ciekawość jest o wiele lepszym stymulatorem wyobraźni).