Nie nadążam za światem. Oznacza to, że "muszę umrzyć". Właśnie się dowiedziałam, że byłam na Kwejku. Co z tego, że udostępniły mnie 4 osoby. Kocham te osoby. I jak tu umrzyć, gdy aż z czterema osobami łączy mnie dozgonna, obustronna miłość?
Około godziny trzynastej czasu dzisiejszego, o mało co nie poczułam innego rodzaju miłości. Wypadły mi słuchawki z torebki, więc gwałtownie zatrzymałam się w drzwiach Poczty Polskiej i nieco pochyliłam. Mężczyzna za mną ledwo wyhamował. Może nie byłoby w tej sytuacji nic nadzwyczajnego (nie na tyle, by umieszczać to na moim, popularnym już blogu, czytanym aż przez cztery osoby), gdyby nie komentarz wspomnianego wcześniej Pana od tratowania pochylonych w drzwiach, niewinnych, bezbronnych dziewcząt. Brzmiał on następująco: "Bo by była wpadka. A potem niechciane". Są tacy mężczyźni, których charakter podrywaczy wystaje spod publicznej ogłady niczym koszula ze spodni. On do nich należał. Z tego względu wolałam nie wdawać się w jakąkolwiek dyskusję. Udałam idiotkę - zaczęłam śmiać się głupio i poszłam. To takie niewdzięczne, że człowiek musi robić z siebie durnia, by dać do zrozumienia innym durniom, że nie chce mieć z nimi do czynienia. I cieszyłabym się, gdyby ten etap ingerencji w Strefę Ironii był ostatnim. Ale ludzie czasami posuwają się dalej i, na przykład, wysyłają sms-y. Później płacą cenę, w postaci "Koko koko, Euro spoko".
Co się tyczy Euro - ludzie oszaleli. Flagi na samochodach. Kierowca autobusu, którym miałam okazję dziś jechać, ujął to tak: "A te flagi to już takie durne jest. Pie*dolnął by se całe auto na biało-czerwono, a nie". Tata ujął to nieco inaczej: "Po pierwszym meczu zmienią je na greckie". Jak bardzo się zawiodłam, gdy mijając dzisiaj świeżo wybudowany dom, malarze paćkali jego ściany beżową farbą. A gdzie patriotyzm? Gdzie świadomość narodowa? Gdzie są biało-czerwone domy?
Napisałam o trzech różnych tematach, więc nie mogąc znaleźć w tym konkretnej pointy, zakończę to stwierdzeniem, iż być może czasem lepiej "umrzyć", niż patrzeć na degrengoladę (słowo to nie ma żadnego związku ze słodką lemoniadą, zapewniam). Ja bynajmniej umrzyć nie chcę, pod ziemią jest za mało wariatów. Nudziłabym się.
środa, 30 maja 2012
niedziela, 27 maja 2012
RĘCZNIKOWY BATMAN
Nie pisałam. I choć parę osób się upominało, domagało, narzekało, że nie ma co czytać, byłam ignorantką, niczym Pani w poniższej sytuacji:
- Przepraszam, zgubiła Pani dziecko.
- A, jutro podniosę.
Nie miałam siły. Fizycznej i psychicznej. To był najbardziej zapracowany tydzień mojego życia. Ale oczywiście wróciłam. I mam nową energię. Z pewnością nie przeniknęła do mnie przez korę jakiegoś drzewa, nie stało się to również za sprawą dobrych fluidów krowiego pochodzenia. Zdradzę Wam mój sekret (to zabrzmiało jak hasło reklamowe kosmetyków). Mam swoją własną elektrownię - Mojego Chłopaka. Nie lubię pisać o miłości, gdyż wytwarzam wtedy zbyt dużo mdłych, słabych zdań. I być może nadają się one na umiejscowienie w wieczornych sms-ach, lecz niekoniecznie na podanie ich do opinii publicznej (jak wcześniej pisałam - mdli mnie od natłoku produkowanych masowo piosenek o miłości, które przenikają do radia i telewizji). Dlatego zamiast o miłości, napiszę o Moim Chłopaku. Zasłużył na to miejsce.
Kiedy najmocniej kocham Mojego Chłopaka? Kiedy biega po moim pokoju z ręcznikiem na plecach i krzyczy "jestem batmanem!" (dodam, że ręcznik był biały). Kiedy pisze do mnie o 18:32 sms-a na dobranoc, bo wypadła mu bateria z telefonu i myślał, że jest już po 22. Kiedy stojąc przede mną, pyta: "Halo? Halo? Gdzie są Twoje cycki, Marta?". Kiedy kładzie upaćkaną od kremu rękę na moją świeżo wymakijażowaną twarz. Kiedy mnie łaskocze, a ja wcale nie oszczędzając swych sił, wrzeszczę i tłukę go gdzie popadnie. Kiedy bawimy się w "Kto pierwszy spadnie z łózka ten ciota". Kiedy idziemy na kebaba, a on uparcie wciska w siebie aż dwa, a później do wieczora jęczy i skarży się na ból brzucha. Wtedy kocham go najmocniej. Dlaczego? Bo ta część jego jest jak część mnie. Niezrównoważona, uparta, idiotyczna. Przeciwieństwa się przyciągają? Być może. Lecz zbyt mocne przyciąganie może spowodować zbyt mocne zderzenie. A My jesteśmy tacy sami mniej więcej w 50%. Czy jest to przepisem na dobry związek? Nie wiem. Ale trzymamy się już ponad 3 lata. A ja wciąż czuję, jakbym zakochała się w nim wczoraj.
Każda sobota Z Moim Chłopakiem ładuje mój akumulator. Mamy bardzo dobrze prosperujące urządzenie do produkcji motywacji i wewnętrznej siły. I nie chcę zapeszać, ale tak mi się zdaje, że jest to perpetuum mobile.
- Przepraszam, zgubiła Pani dziecko.
- A, jutro podniosę.
Nie miałam siły. Fizycznej i psychicznej. To był najbardziej zapracowany tydzień mojego życia. Ale oczywiście wróciłam. I mam nową energię. Z pewnością nie przeniknęła do mnie przez korę jakiegoś drzewa, nie stało się to również za sprawą dobrych fluidów krowiego pochodzenia. Zdradzę Wam mój sekret (to zabrzmiało jak hasło reklamowe kosmetyków). Mam swoją własną elektrownię - Mojego Chłopaka. Nie lubię pisać o miłości, gdyż wytwarzam wtedy zbyt dużo mdłych, słabych zdań. I być może nadają się one na umiejscowienie w wieczornych sms-ach, lecz niekoniecznie na podanie ich do opinii publicznej (jak wcześniej pisałam - mdli mnie od natłoku produkowanych masowo piosenek o miłości, które przenikają do radia i telewizji). Dlatego zamiast o miłości, napiszę o Moim Chłopaku. Zasłużył na to miejsce.
Kiedy najmocniej kocham Mojego Chłopaka? Kiedy biega po moim pokoju z ręcznikiem na plecach i krzyczy "jestem batmanem!" (dodam, że ręcznik był biały). Kiedy pisze do mnie o 18:32 sms-a na dobranoc, bo wypadła mu bateria z telefonu i myślał, że jest już po 22. Kiedy stojąc przede mną, pyta: "Halo? Halo? Gdzie są Twoje cycki, Marta?". Kiedy kładzie upaćkaną od kremu rękę na moją świeżo wymakijażowaną twarz. Kiedy mnie łaskocze, a ja wcale nie oszczędzając swych sił, wrzeszczę i tłukę go gdzie popadnie. Kiedy bawimy się w "Kto pierwszy spadnie z łózka ten ciota". Kiedy idziemy na kebaba, a on uparcie wciska w siebie aż dwa, a później do wieczora jęczy i skarży się na ból brzucha. Wtedy kocham go najmocniej. Dlaczego? Bo ta część jego jest jak część mnie. Niezrównoważona, uparta, idiotyczna. Przeciwieństwa się przyciągają? Być może. Lecz zbyt mocne przyciąganie może spowodować zbyt mocne zderzenie. A My jesteśmy tacy sami mniej więcej w 50%. Czy jest to przepisem na dobry związek? Nie wiem. Ale trzymamy się już ponad 3 lata. A ja wciąż czuję, jakbym zakochała się w nim wczoraj.
Każda sobota Z Moim Chłopakiem ładuje mój akumulator. Mamy bardzo dobrze prosperujące urządzenie do produkcji motywacji i wewnętrznej siły. I nie chcę zapeszać, ale tak mi się zdaje, że jest to perpetuum mobile.
poniedziałek, 14 maja 2012
O DZISIAJ I O POPCORNIE
Dziś nie napiszę o niczym ciekawym. Dziś napiszę o Moim Dziś. I o tym, czego Dziś mnie nauczyło.
Po pierwsze: popcorn z mikrofalówki wymaga niewiele. Być może właśnie fakt, że należy mu poświęcić zaledwie odrobinę uwagi sprawił, że o nim ... zapomniałam. Wystarczy, że zadzwoni telefon... Jak się okazało, ku mojej uciesze, kury są smakoszami czarnego popcornu. Kury są z resztą smakoszami wszystkiego.
Po drugie: po apelu do pantoflarzy nadal ich spotykam. Spieszyłam się dziś trochę i narzuciłam tempo mojemu i tak szybkiemu tempu, a idąc wyprzedzałam wszystkich ludzi na chodniku. Na parkingu przed supermarketem minęłam pewną parę. Chłopak na mnie spojrzał. Przelotnie, pewnie wystraszył się, gdy prawie biegnąc, zahaczyłam go torebką. Wnioskuję, iż jego dziewczyna przechodzi właśnie najgorszą fazę zespołu napięcia przedmiesiączkowego, lub jest podłą jędzą. Ryknęła na niego niczym lew z logo pewnej wytwórni przed filmem. Z jedną różnicą: jej ryk układał się w słowa: "gdzie się gapisz?!". To nie były ciche słowa. Spojrzało na nią parę osób, lecz ta, nic sobie z tego nie robiąc, dodała jeszcze głośniej: "fajna? Fajnie to będzie jak dostaniesz w mordę." To autentyczny cytat. I nie wiedzieć czemu, było mi wstyd, za każdym razem, gdy natknęłam się na nich w sklepie. To nie był wstyd za nieprzyzwoicie fajny tyłek. To był wstyd za ową dziewczynę. Wstydzę się, że należę do tego samego gatunku. A nawet jestem tej samej płci.
Po trzecie: na lekcji biologii po raz trzeci przypomniano mi, że antylopy zjadają urodzone przez siebie łożysko. By nie stwarzać mylnego poglądu o obrzydliwości zwierząt, dodam, iż dowiedziałam się także, że ludzie produkują z tego wysokiej jakości i ceny kosmetyki. Wybierzcie sobie uluboiną wersję.
Po czwarte: istnieją telefony, których wibracja wydaje odgłos przypominający walenia. Jednym z takich telefonów jest mój kochany Samsung. Poinformowała mnie dziś o tym nauczycielka. Nie jest to jednak najgorsza definicja dzwięku wydawanego przeze mnie lub przedmioty do mnie należace, gdyż od innej nauczycielki dowiedziałam się, że mam "śmiech jak murzyńskie rytmy".
Kończę. Muszę coś zjeśc, skoro popcorn (całe szczęście) nie wypalił. Obym nie dowiedziała się, że poziom Butaprenu w parówkach staje się krytyczny. Nie chcę, by moje kury pękły z przejedzenia lub pozaklejały sobie dzioby. Kto wtedy będzie dojadał mój popcorn?
Po pierwsze: popcorn z mikrofalówki wymaga niewiele. Być może właśnie fakt, że należy mu poświęcić zaledwie odrobinę uwagi sprawił, że o nim ... zapomniałam. Wystarczy, że zadzwoni telefon... Jak się okazało, ku mojej uciesze, kury są smakoszami czarnego popcornu. Kury są z resztą smakoszami wszystkiego.
Po drugie: po apelu do pantoflarzy nadal ich spotykam. Spieszyłam się dziś trochę i narzuciłam tempo mojemu i tak szybkiemu tempu, a idąc wyprzedzałam wszystkich ludzi na chodniku. Na parkingu przed supermarketem minęłam pewną parę. Chłopak na mnie spojrzał. Przelotnie, pewnie wystraszył się, gdy prawie biegnąc, zahaczyłam go torebką. Wnioskuję, iż jego dziewczyna przechodzi właśnie najgorszą fazę zespołu napięcia przedmiesiączkowego, lub jest podłą jędzą. Ryknęła na niego niczym lew z logo pewnej wytwórni przed filmem. Z jedną różnicą: jej ryk układał się w słowa: "gdzie się gapisz?!". To nie były ciche słowa. Spojrzało na nią parę osób, lecz ta, nic sobie z tego nie robiąc, dodała jeszcze głośniej: "fajna? Fajnie to będzie jak dostaniesz w mordę." To autentyczny cytat. I nie wiedzieć czemu, było mi wstyd, za każdym razem, gdy natknęłam się na nich w sklepie. To nie był wstyd za nieprzyzwoicie fajny tyłek. To był wstyd za ową dziewczynę. Wstydzę się, że należę do tego samego gatunku. A nawet jestem tej samej płci.
Po trzecie: na lekcji biologii po raz trzeci przypomniano mi, że antylopy zjadają urodzone przez siebie łożysko. By nie stwarzać mylnego poglądu o obrzydliwości zwierząt, dodam, iż dowiedziałam się także, że ludzie produkują z tego wysokiej jakości i ceny kosmetyki. Wybierzcie sobie uluboiną wersję.
Po czwarte: istnieją telefony, których wibracja wydaje odgłos przypominający walenia. Jednym z takich telefonów jest mój kochany Samsung. Poinformowała mnie dziś o tym nauczycielka. Nie jest to jednak najgorsza definicja dzwięku wydawanego przeze mnie lub przedmioty do mnie należace, gdyż od innej nauczycielki dowiedziałam się, że mam "śmiech jak murzyńskie rytmy".
Kończę. Muszę coś zjeśc, skoro popcorn (całe szczęście) nie wypalił. Obym nie dowiedziała się, że poziom Butaprenu w parówkach staje się krytyczny. Nie chcę, by moje kury pękły z przejedzenia lub pozaklejały sobie dzioby. Kto wtedy będzie dojadał mój popcorn?
sobota, 12 maja 2012
ŚMIECI W MOJEJ GŁOWIE
Nie cierpię sprzątać. Bardziej jednak nie cierpię widoku brudnych naczyń i warstwy kurzu, która pokrywa moje biurko, więc wybierając mniejsze zło, sprzątam. Czasami sprzątam także w swojej głowie, w tej części, do której wyłącznie ja mam dostęp i wyrzucam śmieci. Wyrzucam, a potem zamykam szczelnie drzwi i okna, lecz niektóre ze śmieci często znajdą inne wejście. Czasami też ich nie wyrzucam, gdyż worek jest ciężki, zbyt ciężki, by go unieść, i zapakowany Śmieć siedzi tam bez prawa głosu, przykryty foliową płachtą. Przy następnym sprzątaniu niestety znów nie jestem w stanie go udźwignąć, więc zostaje. Tyle, że w wyniku przegranej bitwy, zostaje odkurzony i daje o sobie znać przez dziury w worku na śmieci. Jak wiadomo, worki na śmieci są mało wytrzymałe. Mija trochę czasu, zanim znajdę taśmę klejącą, która położy kres wszystkim uszczerbkom na zdrowiu plastikowego worka, a w czasie tym ów Śmieć bezpardonowo przypomina o sobie przy każdej okazji.
Dziękuję wszystkim śmieciom w moim umyśle, dzięki nim mam zapas taśmy klejącej i wystarczająco dużo siły na pozbywanie się ich, więc eksmituję coraz większe odpadki. Być może cierpienie nie uszlachetnia, gdyż wywołuje sporo niecenzuralnych słów i negatywnych zachowań, jednak z pewnością wzmacnia. Owszem, mam patykowate ręce. Tylko dla niepoznaki.
Krótko. Ale żaden niepożądany w mojej głowie obiekt nie zasługuje na więcej uwagi.
Dziękuję wszystkim śmieciom w moim umyśle, dzięki nim mam zapas taśmy klejącej i wystarczająco dużo siły na pozbywanie się ich, więc eksmituję coraz większe odpadki. Być może cierpienie nie uszlachetnia, gdyż wywołuje sporo niecenzuralnych słów i negatywnych zachowań, jednak z pewnością wzmacnia. Owszem, mam patykowate ręce. Tylko dla niepoznaki.
Krótko. Ale żaden niepożądany w mojej głowie obiekt nie zasługuje na więcej uwagi.
piątek, 11 maja 2012
PO NASZEMU ZAWSZE LEPIEJ
Oglądałam wczoraj program o małpach. O małpach pełniących funkcję domowego pupila. I o ludziach, którzy te małpy wychowują. Jak pisałam wcześniej, człowiek wychowuje nawet żywopłot w przydomowym ogródku, przycinając go. Różnic między żywopłotem, a małpą jest wiele, ale jedna znacząca. Roślinki nie gryzą (oprócz zielonych potworów z filmów fantasty). Za to małpy owszem. Karą jest usunięcie zębów. W odwecie, małpa gryzie bez zębów (czytaj: wywołuje potworne siniaki). Wtedy oszpecona małpka trafia do schroniska dla małpek, gdyż na wolności absolutnie nie jest w stanie przeżyć. A wszystko z powodu dziecinnej zachcianki.
Ażeby któregoś z tych apodyktycznych ludzi kiedyś któraś z małp porządnie użarła. Żeby przygryzła mu aortę, połamała żebra. Zrobiłoby się trochę szumu, media dostałyby swój gorący temat, aż w końcu, być może, ktoś mądry u szczytu społecznej drabiny, zmieniłby prawo i zakazał hodowli, a raczej niańczenia małp. Dlaczego niańczenia? Ponieważ jest to główna przyczyna podjęcia decyzji o umieszczeniu we własnym domu dzikiego stworzenia . A zazwyczaj jest to dom kobiety w średnim wieku, która ma dorosłe dzieci i znów pragnie pobawić się w mamę. Po co czekać na wnuki, gdy od zaraz (a konkretnie od wcale niemałej kwoty) można dostać śliczne, małe zwierzątko, zmieniać mu pieluszki, ubierać i bawić się z nim. Szkopuł w tym, iż po trzech latach słodkie maleństwo zmienia się w szalejącego potworka. Wrażenia podobne, jak wychowywanie dziecka z ADHD. Warto dodać, że zwierzątko takie żyje 40 lat.
W cywilizowanym świecie nie ma zrozumienia dla braku ucywilizowania. Polega to na poszukiwaniu żywych zabawek, odbieraniu im wolności, często życia. Bestialskie zachowania typu pies wyprany w pralce, powieszony na gałęzi czy spalony żywcem to coraz częstsze przypadki. Oprawcy zwierząt, jak dla mnie, to bezduszne kupy mięśni, poprzetykane żyłami i tętnicami połączonymi z pompą rozprowadzającą, bo nie można nazwać tego sercem. Uratowałam życie czterem psom. I z niczego nie jestem tak dumna, jak z tego faktu.
Ulubione zajęcie cywilizowanego to wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Nie tylko zwierząt. Mam na myśli także ingerencję w kulturę i religię "dzikich" plemion. Dziś, a także kiedyś: są i dzisiejsi konkwistadorzy, jest i dzisiejsza inkwizycja. Pytanie tylko: która ze stron, "dzika", czy cywilizowana jest heretykiem?
Ażeby któregoś z tych apodyktycznych ludzi kiedyś któraś z małp porządnie użarła. Żeby przygryzła mu aortę, połamała żebra. Zrobiłoby się trochę szumu, media dostałyby swój gorący temat, aż w końcu, być może, ktoś mądry u szczytu społecznej drabiny, zmieniłby prawo i zakazał hodowli, a raczej niańczenia małp. Dlaczego niańczenia? Ponieważ jest to główna przyczyna podjęcia decyzji o umieszczeniu we własnym domu dzikiego stworzenia . A zazwyczaj jest to dom kobiety w średnim wieku, która ma dorosłe dzieci i znów pragnie pobawić się w mamę. Po co czekać na wnuki, gdy od zaraz (a konkretnie od wcale niemałej kwoty) można dostać śliczne, małe zwierzątko, zmieniać mu pieluszki, ubierać i bawić się z nim. Szkopuł w tym, iż po trzech latach słodkie maleństwo zmienia się w szalejącego potworka. Wrażenia podobne, jak wychowywanie dziecka z ADHD. Warto dodać, że zwierzątko takie żyje 40 lat.
W cywilizowanym świecie nie ma zrozumienia dla braku ucywilizowania. Polega to na poszukiwaniu żywych zabawek, odbieraniu im wolności, często życia. Bestialskie zachowania typu pies wyprany w pralce, powieszony na gałęzi czy spalony żywcem to coraz częstsze przypadki. Oprawcy zwierząt, jak dla mnie, to bezduszne kupy mięśni, poprzetykane żyłami i tętnicami połączonymi z pompą rozprowadzającą, bo nie można nazwać tego sercem. Uratowałam życie czterem psom. I z niczego nie jestem tak dumna, jak z tego faktu.
Ulubione zajęcie cywilizowanego to wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Nie tylko zwierząt. Mam na myśli także ingerencję w kulturę i religię "dzikich" plemion. Dziś, a także kiedyś: są i dzisiejsi konkwistadorzy, jest i dzisiejsza inkwizycja. Pytanie tylko: która ze stron, "dzika", czy cywilizowana jest heretykiem?
wtorek, 8 maja 2012
KUP MNIE
- To jest jeden z nielicznych rodzajów parówek, które nie rozłażą się po ugotowaniu.
- Dodali więcej Butaprenu?
- Nie. Chyba po prostu mniej papieru toaletowego.
- To bierzemy.
Sklepowy wózek przytył o kilogram. Z twarzami wykrzywionymi pogardliwym zdziwieniem minęliśmy jeszcze takie produkty jak suszone plastry jabłek o smaku truskawkowym oraz margarynę o smaku chleba. Przepychając się między półkami uginającymi się pod ciężarem wszystkich fascynujących specyfików oraz potrącając biegające po sklepie, głośno krzyczące dziecko, dotarliśmy do kasy. Kolejna porcja zdziwienia wypłynęła na nasze twarze w momencie spojrzenia na dorodną liczbę, denerwująco mrugającą do nas z wyświetlacza kasy fiskalnej. Choć nasze oczy przypominały monety pięciozłotowe, niemożliwym było płacenie nimi, tak więc portfel Mamy w ciągu sekundy osiągnął efekt, którego nie jest w stanie wywołać żadna dieta-cud.
Z jedzeniem robi się podobnie, jak z wysokimi obcasami. W nich się nie chodzi. W nich się wygląda. Produkty spożywcze natomiast nie są teraz tworzone do jedzenia. Są tworzone do patrzenia na nie ze zdziwieniem. Kubki smakowe pobudzane są przez inne przedmioty, jak zeszyty o zapachu czekolady. Absurd. A jednak zapach kusi. Kusi także zapach ogólnodostępnego papieru toaletowego, który oferuje całą gamę: od fiołków po rumianek. Można powiedzieć, że dziś możemy (za przeproszeniem) wycierać gówno gównem.
Sprzedawcy mają swoje sztuczki, które mogą sprawić, że wyjdziemy ze sklepu z karmą dla kota, pomimo tego, że kota nie mamy. Wszystko jest na sprzedaż i wszystko da się sprzedać. Ładnie zapakować, ciekawie zareklamować - wystarczy. Na każdej z moich trzech odżywek do włosów, stojących obecnie w łazience, znajduje się napis brzmiący mniej więcej tak "nowa/unikalna formuła". I wszystkie odżywki działają tak samo. Hasło reklamowe to już połowa sukcesu. Brak małych koszyków w marketach, który sprawia, że biorąc duży, kupujemy więcej, to kolejny chwyt marketingowy. Produkty o najwyższych cenach, ustawione na sklepowej półce na wysokości naszych oczu, także.
Przypuszczam, że margarynę o smaku chleba stworzono dla ludzi, którzy mają zboczenie, polegające na jedzeniu margaryny bez chleba. Celu, któremu służyć mają plastry jabłek o smaku truskawkowym, odnaleźć nie mogę. Producenci są pomysłowi. To można o nich powiedzieć na pewno. Jak już coś wymyślą, to szkoda byłoby nie pochwalić się tym całemu światu, więc produkcja rusza pełną parą. I po co zastanawiać się nad przeznaczeniem produktu. Wystarczy liczyć na to, iż konsument kupi to ciekawości. Przydałoby się zmienić nazwę "konsument". Proponuję "idiota".
- Dodali więcej Butaprenu?
- Nie. Chyba po prostu mniej papieru toaletowego.
- To bierzemy.
Sklepowy wózek przytył o kilogram. Z twarzami wykrzywionymi pogardliwym zdziwieniem minęliśmy jeszcze takie produkty jak suszone plastry jabłek o smaku truskawkowym oraz margarynę o smaku chleba. Przepychając się między półkami uginającymi się pod ciężarem wszystkich fascynujących specyfików oraz potrącając biegające po sklepie, głośno krzyczące dziecko, dotarliśmy do kasy. Kolejna porcja zdziwienia wypłynęła na nasze twarze w momencie spojrzenia na dorodną liczbę, denerwująco mrugającą do nas z wyświetlacza kasy fiskalnej. Choć nasze oczy przypominały monety pięciozłotowe, niemożliwym było płacenie nimi, tak więc portfel Mamy w ciągu sekundy osiągnął efekt, którego nie jest w stanie wywołać żadna dieta-cud.
Z jedzeniem robi się podobnie, jak z wysokimi obcasami. W nich się nie chodzi. W nich się wygląda. Produkty spożywcze natomiast nie są teraz tworzone do jedzenia. Są tworzone do patrzenia na nie ze zdziwieniem. Kubki smakowe pobudzane są przez inne przedmioty, jak zeszyty o zapachu czekolady. Absurd. A jednak zapach kusi. Kusi także zapach ogólnodostępnego papieru toaletowego, który oferuje całą gamę: od fiołków po rumianek. Można powiedzieć, że dziś możemy (za przeproszeniem) wycierać gówno gównem.
Sprzedawcy mają swoje sztuczki, które mogą sprawić, że wyjdziemy ze sklepu z karmą dla kota, pomimo tego, że kota nie mamy. Wszystko jest na sprzedaż i wszystko da się sprzedać. Ładnie zapakować, ciekawie zareklamować - wystarczy. Na każdej z moich trzech odżywek do włosów, stojących obecnie w łazience, znajduje się napis brzmiący mniej więcej tak "nowa/unikalna formuła". I wszystkie odżywki działają tak samo. Hasło reklamowe to już połowa sukcesu. Brak małych koszyków w marketach, który sprawia, że biorąc duży, kupujemy więcej, to kolejny chwyt marketingowy. Produkty o najwyższych cenach, ustawione na sklepowej półce na wysokości naszych oczu, także.
Przypuszczam, że margarynę o smaku chleba stworzono dla ludzi, którzy mają zboczenie, polegające na jedzeniu margaryny bez chleba. Celu, któremu służyć mają plastry jabłek o smaku truskawkowym, odnaleźć nie mogę. Producenci są pomysłowi. To można o nich powiedzieć na pewno. Jak już coś wymyślą, to szkoda byłoby nie pochwalić się tym całemu światu, więc produkcja rusza pełną parą. I po co zastanawiać się nad przeznaczeniem produktu. Wystarczy liczyć na to, iż konsument kupi to ciekawości. Przydałoby się zmienić nazwę "konsument". Proponuję "idiota".
niedziela, 6 maja 2012
MAM NA IMIĘ LEŃ
Poziom lenistwa jest odwrotnie proporcjonalny do ilości obowiązków: czym krótsza lista rzeczy do zrobienia, tym cięższe nogi i ręce oraz bardziej oporny umysł. Stwierdzić mogę to choćby z doświadczeń własnych. Dużo wolnego czasu to dużo "zrobię później". Prędzej czy później następuje jednak okrutny moment pod tytułem "Nie zdążę". A przychodzi on zawsze. Jest to moment, w którym należy podjąć decyzję o systematyczności, okrasić ją stwierdzeniem, że to już się nie powtórzy, a następnie zamienić w proch dane sobie postanowienie przy pierwszej okazji.
Wniosek wręcz tarza się pod moimi stopami, merdając wesoło ogonem. A brzmi on: nie istnieje coś takiego, jak samodyscyplina. Można ćwiczyć siłę woli, tworząc sobie szereg nakazów i zakazów, lecz jest to sztuczne, nienaturalne. Daj komuś palec, zechce wziąć cała rękę. Dlatego, by nie dopuścić do sytuacji, w której ludzie to trzyrękie monstra, wytworzyła się instytucja rodziny, która ma za zadanie wykreować człowieka z dwoma stawami barkowymi. Zasada zasadą, lecz nikt nie zaneguje tego, iż często działa to w drugą stronę, a owocem są rozpieszczone, anarchistyczne dzieci.
Wychować trzeba dziecko, zwierzątko domowe, a nawet żywopłot w ogródku przed domem, nie pozwalając, by rósł tak, jak mu się podoba. Każdy chce dostać jak najwięcej: więcej pieniędzy, więcej pożywienia, więcej miejsca, więcej słońca. I nie ma w tym nic dziwnego. Życie to walka o przetrwanie. Prawo dżungli i prawo silniejszego. Prawo do własnego miejsca, najlepiej o jak największej powierzchni. Zaznaczanie terenu. Przypomina mi się Fuks - jeden z moich psów, obsikujący moją nogę. Był wtedy tak idiotycznie szczęśliwy - Pani od zabaw i karmienia, a przynajmniej jej noga, jest jego.
Natworzyłam powyżej z pół kilograma zdrowego pierdolamento, a nie mam czasu. Miałam tydzień wolnego. Co konstruktywnego zrobiłam? Poza czytaniem, nic. Nawet pisać na blogu nie miałam ochoty. I to wszystko mimo planów, które zapisane niebieskim długopisem na kartkach mojego kalendarza, wymownie rażą mnie w oczy. Jestem klasycznym przykładem człowieka. Brak samodyscypliny i lenistwo. Z Nierobienianiczego jest jedna korzyść: odpoczynek. Jestem w pełni sił. I wiem na co spożytkuję energię. Na nadrabianie zaległości. Jak widać, nic nie jest bezsensowne i bezcelowe.
Wniosek wręcz tarza się pod moimi stopami, merdając wesoło ogonem. A brzmi on: nie istnieje coś takiego, jak samodyscyplina. Można ćwiczyć siłę woli, tworząc sobie szereg nakazów i zakazów, lecz jest to sztuczne, nienaturalne. Daj komuś palec, zechce wziąć cała rękę. Dlatego, by nie dopuścić do sytuacji, w której ludzie to trzyrękie monstra, wytworzyła się instytucja rodziny, która ma za zadanie wykreować człowieka z dwoma stawami barkowymi. Zasada zasadą, lecz nikt nie zaneguje tego, iż często działa to w drugą stronę, a owocem są rozpieszczone, anarchistyczne dzieci.
Wychować trzeba dziecko, zwierzątko domowe, a nawet żywopłot w ogródku przed domem, nie pozwalając, by rósł tak, jak mu się podoba. Każdy chce dostać jak najwięcej: więcej pieniędzy, więcej pożywienia, więcej miejsca, więcej słońca. I nie ma w tym nic dziwnego. Życie to walka o przetrwanie. Prawo dżungli i prawo silniejszego. Prawo do własnego miejsca, najlepiej o jak największej powierzchni. Zaznaczanie terenu. Przypomina mi się Fuks - jeden z moich psów, obsikujący moją nogę. Był wtedy tak idiotycznie szczęśliwy - Pani od zabaw i karmienia, a przynajmniej jej noga, jest jego.
Natworzyłam powyżej z pół kilograma zdrowego pierdolamento, a nie mam czasu. Miałam tydzień wolnego. Co konstruktywnego zrobiłam? Poza czytaniem, nic. Nawet pisać na blogu nie miałam ochoty. I to wszystko mimo planów, które zapisane niebieskim długopisem na kartkach mojego kalendarza, wymownie rażą mnie w oczy. Jestem klasycznym przykładem człowieka. Brak samodyscypliny i lenistwo. Z Nierobienianiczego jest jedna korzyść: odpoczynek. Jestem w pełni sił. I wiem na co spożytkuję energię. Na nadrabianie zaległości. Jak widać, nic nie jest bezsensowne i bezcelowe.
środa, 2 maja 2012
MAJÓWKA W SKARPETACH
Upał. Prawdziwy majowy upał. I nie trzeba nic więcej, by świat zamienił się w wylęgarnię bladych (tudzież: czerwonych, w wyniku pierwszego opalania) ciał ubranych w krótkie spodenki i klapki. Widoki powinny zachwycać. Okazało się, że niekoniecznie. Wybrałam się dziś do miasta na zakupy, a obserwacje, które poczyniłam siedząc na miejskiej ławce i sącząc Desperados - moje pierwsze legalne piwo, są przerażające. (Tak, musiałam napisać o tym piwie, to nadaje smaku mojej opowieści - Mój Chłopak był ze mną, jego też można zamknąć za publiczne picie.) Mężczyźni w klapkach i skarpetkach. Grubych, długich skarpetach. Aż chce się dodać: pewnie śmierdzących, ale nie wiem, nie miałam okazji ich wąchać, a proszenie o pozwolenie na wąchanie skarpet mogłoby wyglądać dziwnie.
Wysnułam jeden, za to solidny wniosek. Muszę zostać jakimś ministrem i zarządzić zakaz produkcji kiczowatych ubrań. Absolutnie nie twierdzę, że każdy ma wyglądać jak wycięty z Vogue'a. Można wyglądać przyzwoicie, a nawet modnie, za małe pieniądze. Naprawdę można. Tylko trzeba mieć odrobinę wyczucia. O mało co nie wybiegłam dziś z jednego ze sklepów z krzykiem. Lateksowe spodenki z podwiniętymi nogawkami podszytymi materiałem w kratkę. Tego jeszcze nie grali. Jakież było moje zdziwienie, gdy pięć minut później ujrzałam je, luźno lezące na jakiejś dziewczynie. Wyglądała na gimnazjalistkę, jej można wybaczyć.
Nie chcę zmieniać tego bloga w kolejne modowe SOS. Namnożyło się takich blogów ostatnio. Mamy w naszym skromnym kraju tysiące wyroczni mody. Też umiem zrobić zdjęcie swoim zakupom, wstawić i czekać, aż 50 osób skomentuje "super". Tylko po co? Wolę pisać, nawet, jeśli nikt tego nie czyta.
Mój Chłopak uczył mnie dziś targować się. Wystarczy powoli wyszeptać, niby to pod nosem: "ooosieemdzięsiąąąt???" i dycha w dół. Próbowałam własnych sił dodając "hmm.. a myśli pan, że zmieści się w tej torebce A4? Bo nie wydaje mi się, a dobrze by było...", lecz sprzedawca mi nie uległ. Cóż, Mój Chłopak ma najwidoczniej więcej uroku osobistego niż ja. Oprócz tego natknęłam się na nieznośnie natarczywego sprzedawcę. Wiedział, że nie zamierzam niczego kupić, lecz to go kompletnie nie zraziło. Przypałętał się, gdy moje oczy podziwiały nieprzyzwoicie drogą lustrzankę. Raczej nie wyglądam na dziewczynę noszącą trzy tysiące w torebce, ale ten uporczywie objaśniał mi jej funkcje. Widział, że ją chcę. Miał może nadzieję, że zacznę się ślinić, i będzie mógł powiedzieć: "będzie Twoja, kupię Ci ją, tylko..." ale wyczuł chyba, że nic z tego, bo po minucie zrezygnował, a na każde moje słowo reagował baranim śmiechem (w życiu nie słyszałam takiego śmiechu, może by i mnie rozbawił, gdyby nie to pożeranie mnie wzrokiem).
Pomimo lekkich szoków, których mam okazję doświadczać każdego dnia (życie nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać), dzień uważam za udany. A tak inną drogą: odkryłam znaczenie słowa "pokrowiec". Nie dlatego, że pokrywa. Dlatego, że "po krowie".
Wysnułam jeden, za to solidny wniosek. Muszę zostać jakimś ministrem i zarządzić zakaz produkcji kiczowatych ubrań. Absolutnie nie twierdzę, że każdy ma wyglądać jak wycięty z Vogue'a. Można wyglądać przyzwoicie, a nawet modnie, za małe pieniądze. Naprawdę można. Tylko trzeba mieć odrobinę wyczucia. O mało co nie wybiegłam dziś z jednego ze sklepów z krzykiem. Lateksowe spodenki z podwiniętymi nogawkami podszytymi materiałem w kratkę. Tego jeszcze nie grali. Jakież było moje zdziwienie, gdy pięć minut później ujrzałam je, luźno lezące na jakiejś dziewczynie. Wyglądała na gimnazjalistkę, jej można wybaczyć.
Nie chcę zmieniać tego bloga w kolejne modowe SOS. Namnożyło się takich blogów ostatnio. Mamy w naszym skromnym kraju tysiące wyroczni mody. Też umiem zrobić zdjęcie swoim zakupom, wstawić i czekać, aż 50 osób skomentuje "super". Tylko po co? Wolę pisać, nawet, jeśli nikt tego nie czyta.
Mój Chłopak uczył mnie dziś targować się. Wystarczy powoli wyszeptać, niby to pod nosem: "ooosieemdzięsiąąąt???" i dycha w dół. Próbowałam własnych sił dodając "hmm.. a myśli pan, że zmieści się w tej torebce A4? Bo nie wydaje mi się, a dobrze by było...", lecz sprzedawca mi nie uległ. Cóż, Mój Chłopak ma najwidoczniej więcej uroku osobistego niż ja. Oprócz tego natknęłam się na nieznośnie natarczywego sprzedawcę. Wiedział, że nie zamierzam niczego kupić, lecz to go kompletnie nie zraziło. Przypałętał się, gdy moje oczy podziwiały nieprzyzwoicie drogą lustrzankę. Raczej nie wyglądam na dziewczynę noszącą trzy tysiące w torebce, ale ten uporczywie objaśniał mi jej funkcje. Widział, że ją chcę. Miał może nadzieję, że zacznę się ślinić, i będzie mógł powiedzieć: "będzie Twoja, kupię Ci ją, tylko..." ale wyczuł chyba, że nic z tego, bo po minucie zrezygnował, a na każde moje słowo reagował baranim śmiechem (w życiu nie słyszałam takiego śmiechu, może by i mnie rozbawił, gdyby nie to pożeranie mnie wzrokiem).
Pomimo lekkich szoków, których mam okazję doświadczać każdego dnia (życie nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać), dzień uważam za udany. A tak inną drogą: odkryłam znaczenie słowa "pokrowiec". Nie dlatego, że pokrywa. Dlatego, że "po krowie".
Subskrybuj:
Posty (Atom)