piątek, 12 lutego 2016

dysblogia

Zaprawdę, wiele rzeczy uwiera mnie w poczucie bezpieczeństwa. Globalne ocieplenie, bomba atomowa, Putin (chociaż wolałabym, żeby akurat on mnie w nic nie uwierał), zamachy, mój przyszły fundusz emerytalny, PIT-y za 2015, bo na pieńku z US-em mieć nie chcę, nawet bieżąca polska polityka, a w zasadzie - polityka, każda.  

Ostatnimi czasy jak cierń w zadzie odczuwam obawę o to, że ktoś zhakuje mi konto bankowe, laptopa, tablet, pies drapał konto fejsbukowe. A już w ogóle najbardziej, najbardziej boję się, że obiektem hakera stanie się moja kamerka. I tak ostatnio, ćwicząc, a w szczególności ćwicząc z Youtubem "brazylijskie pośladki" (tak, tak, ćwiczę, ale zdjęć z siłki ani screenów z endomondo nie będzie) zasłaniam kamerkę w laptopie i dopiero wtedy biorę się do roboty. Bo pieniądze z konta kraść to jedno, ale oglądać "O maaatko, boli, tak to nie zrobię, i co się cieszysz, babo głupia z jutuba, no, pompuję przecież, pompuję" - to juz zupełnie inna kwestia. 

W mądrej gazecie przeczytałam, że najczęstszym obiektem hakerów są kamerki. Przejmować się czymś muszę, bo taka natura moja, że przejmuję się wszystkim i za bardzo, więc zasłaniam kamerkę i jeszcze sprawdzam, czy nie widać oby na pewno. Może to już zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, może głupota, może wręcz przeciwnie - resztka oleju w głowie. Zasłaniam i już. 

Coś tam mam na pewno. Normalni ludzie nie układają sobie rzeczy na biurku symetrycznie, nie denerwuje ich "podziabane masło" i pewnie nie muszą kremować rąk dziesięc razy dziennie. Mój mężczyzna ostatnio postanowił przeprowadzić eksperyment psychologiczny i podziabać masło. Ciężki był mój wzrok, a za drugim razem to nawet gromy się z nieba sypały. Całe szczęście skończyło się bez dziabnia. I jego dziabania masła i mojego dziabania jego.  

Teraz każdy coś ma. Teraz "manie" jest w modzie. Ta kobieta ma PMS, ten mężczyzna ma kryzys wieku średniego, to dziecko ma ADHD. Albo dysleksję, dysgrafię, dysortografię czy inną dys-ię. Teraz jak w podstawówce ktoś nie ma dys, to jest inny. Jeszcze parę lat, zaczną stwirdzać dysmózgię, a żeby zdać maturę trzeba będzie zagrać z egzaminatorem w kółko i krzyżyk. A jak celebryta nie ma depresji, agorafobii, uzaleznień, nie jest kleptomanem (albo chociaż zwyczajnym złodziejem), czy jakimkolwiek innym dewiantem, to długo celebrytą nie zostanie, bo nudny. Ale o celebrytach nie mówmy, zostawmy ich specjalnie do tego wykwalifiowanym, profesjonalnym portalom.  
I tak na przykład jak już tyle słów napisałam, to odczuwam dyswenię. Zatem kończę, bo komfort psychiczny to rzecz ważna, a za dyswenię ulg żadnych nie ma. Do następnego.

- - -

Jak każdy szanujący się aspołeczny student chciałam dziś tylko usiąść sobie cichutko w kącie mojego siedzienia i wyciągnąć notateczki. W napchanym do granic Mordoru przedświątecznym autobusie, gdzie każdy mówił tylko "Wesołych Świąt" i "... no a tacie kupi się jakieś skarpetki...tak... tak, dziadkowi też" było tylko jedno jedyne wolne miejsce, tuż obok przeuroczej dziewczyny w różowym sweterku z kołtunem na głowie.

Siadać, nie siadać, siadać nie siadać, siadać na podłodze... SIADAĆ. Klap.
No i po robocie.


- Dokąd jedziesz?
No nieeeeee. Czy mówi do mnie? Patrzy się! Dlaczego ona do mnie mówi. Nie mów, nie mów
- Dokąd jedziesz?
- Do Świebodzina.
- Zamieńmy się, wysiadam pierwsza. Będzie mniej zamieszania. Będzie szybciej. Nie bedę musiała się przeciskać. Zawsze takie zamieszanie jak się ludzie w autobusie przeciskają, a pan kierowca to tak mądrze zrobił i porozdzielał te bagaże, ci co do Zielonej Góry to po prawej stronie autobusu wkładają bagaż, ci, co dalej jadą to po lewej, bardzo mądre, przepychać się nie trzeba. Szybciej hihihi będzie, zamieńmy się.

To był moment w którym niczego od wszechświata nie pragnęłam, CHCIAŁAM NA PODŁOGĘ.
Tyle dobrego, że dzięki temu usiadłam przy oknie. Będę mogła się w nie patrzeć na takie różne interesujące rzeczy.

I tym oto sposobem, włócząc się przez zakorkowany Wrocław, poznałam wszystkie miejsca, w których pracowała, w których chciała pracować, wszystkie autobusy, którymi jeździła do pracy, każde mieszkanie, które wynajmowała i które chciała wynajmować, ale nie bo umowa w pracy na miesiąc, a jak się nie podoba, to znajdziemy kogoś innego na twoje miejsce, także przyszłam pierwszego każdego miesiąca i nie wiedziałam czy wciąż pracuję, czy nie, ale musiałam przyjść, bo gdzie pracę znajdę, płacili mało, ale w zasadzie to lubiłam taka pracę, ale szukałam innej, ale gdzie ja inną pracę znajdę, pracowałam i chodziłam na przerwy, a tak w ogóle to musi tak być, że co cztery godziny w pracy masz przerwę, wiesz?

Selektywni antagoniści receptorów alfa adrenergicznych stosowani w leczeniu prostaty.
- Wyobrażasz sobie, co 4 godziny musiałam iść na przymusową przerwę.
Pochodne chinazoliny...
- Wiesz? Musiałam iść, wiesz?
Łagodny przerost gruczołu krokowego ...
- Ej, wiesz?

I szlag. I po Świętach.

I przez resztę trasy musiałam udawać, że wiem różne rzeczy, nawet jeśli ich nie rozumiałam czasami, to i tak wiedziałam, bo z reguły niemiła nie bywam, jeśli już to tylko w głębi serduszka, tam potrafię być niemiła czasem, ale tak, żeby było widać to nie, bardzo sympatyczna jestem.

I załamałam ręcę i oczy swe ku niebiosom wzniosłam, a duch mój unosił się gdzieś ponad bezwładnym ciałem. Wyobraźcie sobie, że na Leśnicy był korek. Taki jak stąd do Bram Niebieskich, WIECIE?

poniedziałek, 21 września 2015

bułki z majozenem



   Kto o zdrowych zmysłach wstaje w niedzielę z samego rańca, o ósmej, tylko po to, żeby zasuwać do pobliskiej Żabki i kupić świeże bułki na śniadanie? Potem taki normalny, regularny człowiek idzie po wątpliwej świeżości, ale jednak nie całkiem stare, bułki o godzinie 11:13 i zastaje puste półki i kilka (jak się okazało po dyskretnym obmacaniu) kamieni. A dumna byłam jak paw, krocząc prawie pustą ulicą tak wcześnie rano. W drugiej Żabce znalazłam całe szczęście chleb z dzisiejszą datą, ale wystarczyło go dotknąć, żeby wiedzieć, że wczorajszy. Całe szczęście, bo inaczej musiałabym iść do Biedronki, a ta była całe 300 metrów dalej, czytaj „niedostępna śmiertelnikom w niedzielę rano”. 
   Mało tego. W pierwszej Żabce nie było bułek, w drugiej nie można było płacić kartą. Miałam w portfelu całe 7 zł i 26 gr. Starczyło na bułki i JEDNĄ paczkę parówek. Wstałam o 10:45 – to raz. Dwa – ubrałam się w normalne ubrania, żeby wyjść z domu. W niedzielę! Trzy – przemierzyłam w pocie czoła całe 120 metrów, co zgodnie z google maps zajęło mi calutkie dwie minuty (wszystko w wolną niedzielę), potem kolejne 100 do drugiej Żabki. Pełna szczerych chęci zrobienia śniadania Chłopakowi zanim ten wstanie, usłyszałam „A mi to parówek na śniadanie nie kupiłaś”. W jedyną w tygodniu niedzielę!
   Poszłabym do Biedronki. Tam już kartą zapłacisz. Gorzej czasami z resztą. Chcesz kupić dywan? Nie ma problemu! Włochaty, wykładzinę, łazienkowy, do pokoju, perski, patchworkowy! Nie ma problemu! W Biedronce kupisz każdy. A jak chcę kupić majonez w małym słoiczku, bo to majonez przecie, dużo tego nie zjem, to wracając z Biedronki muszę zajść do Żabki, specjalnie po majonez w małym słoiczku, bo po co mieć w supermarkecie majonez w małym słoiczku. I idę taka obładowana zakupami po czubek dupy, z ochroniarzem wiszącym nade mną jak chmury nad Wrocławiem w dziewięćdziesiątym siódmym. Specjalnie po majonez w małym słoiczku.
   Niedawno nawet kupiłam tam wodę tylko za 1,29 zł w promocji. Tą samą, którą od ponad pół roku niemalże codziennie kupuję za 0,99 zł. A nawet „kałozeszyt”. Tak mi napisali na paragonie. Dobrze, że nie zapachowy.

poniedziałek, 20 lipca 2015

- - -

    Jestem trochę stara. Nie, nie mam zmarszczek, wnuków, ani nawet dzieci, nie mam też problemow z pamięcią. No, załóżmy, że nie mam. Za to mam znajomych, którzy mają dzieci, mężów, narzeczone. Znajomych, którzy codziennie wstają o 6, idą do pracy na bite osiem godzin a potem wracają do domu, karmią psa, rybki, męża, koniecznie w takiej kolejności, bo mąż nie zdechnie, sam sobie może zrobić. Siadają przed telewizor i oglądają Pierwszą Miłość, czy co tam teraz leci. Włażą do wanny, wypłukują dane z dysku i pot spod pachy, wyłażą, przy dobrym dniu myją zęby i idą spać.

   Chyba tak to wygląda.

    W weekend zamiast serialu porywają się na jakiś film. Nie może to być dramat, ani horror, komedia - strzelałabym w komedię. Najlepiej romantyczna, aha, pasuje jak ulał. Najlepiej  jeszcze polska, nie ta dobra polska, albo te modne 50 twarzy albo jakiś sequel. Pies ma zapewne na imię Pimpuś i przypomina jamnika albo coś bardziej na czasie na przykład shih tzu, a rybka ma na imię Rybka, bo kto by nadawał imię rybce. Mieszkanie sprzątają koniecznie w sobotę , wtedy to z praniem i myciem podłóg, ale bez odsuwania szafy. Za szafą tylko przed Świętami.

   Zwariowałam. Spędziłam w pracy dopiero osiem dni. Ósma - szesnasta. Przy biurku, przed komputerem, z zieloną herbatą  (tak, wiem, że wypadałoby nosić kawę, trudno) w termokubku i leciutką chrypką od klimatyzacji. Nie powiem, praca marzenie, tylko na wakacje, nie trzeba zajmować się marchewką, ani spędzać dwunastu godzin w chłodni. Fotel wygodny.

  I boję się, że tak będę wyglądać. Wygodnie. Skończę moje szalone studia i jedyne, czego będę chciała, to siedziec sobie cichutko w kącie własnej apteki, popijać, wtedy już kawę, z termokubka albo z kubka z logo jakiejś firmy od tabletek na gardło, które to tak lubią rozpieszczać farmaceutów. Jak biznes będzie się kręcił, to pogawędzę trochę ze starszymi paniami o hemoroidach, jak nie, to będę rozwiązywać krzyżówki i co jakiś czas wymieniać okulary na mocniejsze. A potem wrócę do domu, zrobię dietetyczny obiad, bo cholesterol, tłuszcze trans i cukrzyca typu drugiego , nakarmię psa, rybkę i męża, a moim ulubionym programem będzie dramatyczny serial. Taki co leci na TVN-ie albo na Polsacie. Ale nie za smutny, lekko powiewający komedią. W ogóle lekki. Po pracy i po trzydziestce tylko lekkie rzeczy.

    Szczerze, jedynie serialu bym nie przełknęła. No i rybka po co komu. To nawet pogłaskać nie można.  Da się żyć, w ogóle wszystko się da, jak się chce, a jak się nie chce, to też się da, tylko gorzej. A po co gorzej, kiedy lepiej można. Tylko chcieć się musi. Ale jak sie coś musi, to już sie nie chce. I ot cała filozofia, cała o kant zadu rozbita.



Byłam w kinie w zeszły weekend. Na sequelu. O gadającym misiu.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

śnieg

Śnieg nie padał, chociaż powinien jak na tą porę roku. A szkoda, śnieg nadaje zawsze dobrego klimatu opowieściom. W małym sklepiku na rogu, pod szyldem tak starym i zniszczonym, że nazwy sklepu można było się jedynie domyślać, pachniało starszą panią. Starsza Pani usilnie próbowała pachnieć inaczej niż starsza pani, więc w zasadzie po kilku metrach sześciennych roznosiła się woń tanich perfum pomieszana z jej, chcąc nie chcąc, naturalnym zapachem, co stanowiło mieszankę o zapachu najtańszych perfum na świecie.


Nie kupiłam nic, spojrzałam to na starszą Panią, to na półki na których stało piwo, wino, wódka, wino i wódka i wódka i jeszcze piwo, a gdzieś pomiędzy nimi walały się przeterminowane chipsy i jakgdyby nigdy nic, wyszłam. Nie chciałam tylko wracać. Nikt nie był zdziwiony jakimkolwiek dziwnym zachowaniem.

Na zawsze licznie obsiadywanej ławce pod sklepem roiło się od przeróżnych ludzi. Ludzi, którzy lubili patrzeć w nocne niebo, ale ciężko się na nie patrzy, będąc zamkniętym w betonowym bloku. Lubili też patrzeć na dno butelki, więc zawartość wypijali szybko. W mieście pojawiły się dawno wybiegi dla psów. Nikt niestety nie pomyślał o wybiegach dla ukiszonych w korku mieszczuchów. A oni go mieli.

Nikt mnie nie zaczepił. Jednak wiedziałam, że różnimy się znacząco. Dlatego nie odezwałam się ani słowem, byłam paniusią, bo przecież w szpilkach, a i torebka wyglądała na skórzaną, choć zwyczajnie taką nie była.

- - - 


Umarłam tamtej nocy i jeszcze nie wróciłam do siebie. Byłam ręką, machającą w przód, to w tył, nogą robiącą chwijne kroki i czymś ciepłym, smutnym i tęsknym gdzieś głęboko pod żebrami, tak głęboko, że powinno wyjść drugą stroną, kilometry poza moje plecy, a jednak zdecydowanie siedziało w ciele. I wiedziałam, trochę wiedziałam, lecz nie wiedziałam na pewno.

Nocny robił kolejną pętle, więc wsiadłam i pozwoliłam się nieść tym kilku kołom, ilekolwiek ich autobus posiada. Po tej pętli czekała mnie następna, sen, kawa i szybki obiad, więc drogę powrotną przebyłam pieszo. Ktoś minął mnie, idącą prawie pustym, nocnym chodnikiem, na którym powinien leżeć śnieg. Obejrzałam się za siebie, poznałam zapach, i może tak, a może nie, to wiedziałam, lecz pewna być nie mogłam.

Magia istniała, ale bałam się jej, nikt nie uczy takich rzeczy w szkole. Chciałam się oglądać za siebie, aż swędziała mnie szyja, ale po to miałam ręcę, żeby się podrapać i ewentualnie chlasnąć sobie po gębie. Przez chwilę fruwałam trzy metry nad chodnikiem, choć mam lęk wysokości. Gryzło mnie wszystko, sumienie miałam czyste, ale sumienie też gryzło, jakby chciało bym je ubrudziła. Gryzły mnie buty i zimowy płaszcz, i czapka, na której powinien być śnieg. Śniegu nie było, a ja zostawiałam ślady na swojej drodze, ciężkie, smutne i też gryzące, więc nie depcz nimi. Chyba, że umiesz się dobrze podrapać.


Wróciłam.

Poduszka pachniała nie tak, czyli tak, jak zawsze. Ale na pewno nie pachniała starszą panią, więc zasnęłam szybko, pomimo tego, że nadal bardzo gryzła mnie sukienka. Ale pętelki, tworzące na niej wzorek były tak miękkie, miękkie, miękkie ...


- - -


Gdy wtedy umarłam, nie miałam ochoty wstawać.
Jakby nigdy, jakby to już nie było to samo, nie było w stanie istnieć.

A potem przyszedł i pokazał mi Wrocław.

I spadł cholerny śnieg.

piątek, 2 stycznia 2015

rozdział drugi

kiedyś byłoby mi żal
słów
niewypowiedzianych
zastygłych na języku
dzika lawa plus chłód świadomości

nie szukam boga
przecież wiem że go nie ma
jednego już miałam
nie był wszechmogący
nie odpowiadał na słowa których nie usłyszał

chyba
nie żałuję
żyję

kawa z mlekiem uparcie smakuje tak samo

wtorek, 2 września 2014

- - -


    Przeciąg włosy jej rozwiał, gdy w progu izby stanęła, jej tętniące życiem oczy błyszczały w półmroku, a niespokojne serce waliło niczym kopyta tysięcy wolnych koni biegnących przez trawiaste stepy. A Czytelnik siedział w bujanym fotelu, zaskoczony Jej powrotem, podnosząc niemrawo oczy znad lektury i kubka herbaty (z cytryną, bez cukru, bo taki niemodny), skrzywił się po kolejnym łyku i rzekł:
 - Na cholerę żeś wróciła?


 - - - 



    A wróciła, bo kupiła własne żelazko, bo umie makaron ugotować, a i nawet ciasto upiec, bo wie, co to kolejka w dziekanacie i Chłopak oglądający głośno mecz przed sesją i zna kierowcę wrocławskiego nocnego, który zdecydowanie nie używa hamulca, a ludzie w autobusie latają po podłodze, ścianach i szybach (mimo, że nawet bez tego prawie latają) niczym plastikowe reklamówki w wietrzny dzień na śmietniku.

    Bo chce, bo czuje, bo narzekali, że nie pisze i bo już nie narzekają, czyli zapomnieli. A ona lubi, tylko że obiad, że wykład, że późno, że wcześnie, że zmęczona, że chemia na siódmą trzydzieści, że w autobusie nie usiądzie, a na stojąco się źle pisze i ogólnie źle się myśli, kiedy z jednej strony pani fikuśną spinką we włosach dłubie ci w nosie, a z drugiej strony druga pani końcem parasola dłubie ci w ... . No i też trochę dlatego, że zupa była za słona. A nie, nie było zupy. Zamiast krupniku wyszedł sos kasza..., kaszkowy..., kaszawy, kaszanowy. Kaszanowy sos mi wyszedł i kaszana, bo znowu frytki były. A że Cejrowski mi do garnka nie zaglądał (do piekarnika konkretnie, bo to zdrowsze, na tyle na ile frytka może być zdrowsza), Frytek nie przegonił, nie zwyzywał (taaaak, była taka afera), manioku zamiast ziemniaka nie nawrzucał, to były te frytki. Ziemniak warzywem narodowym jest i koniec kropa. Kultywowałam tylko rodzinne, narodowe tradycje. To podobno bardzo dobrze być patriotą.

    Będąc przy kłączach, bulwach, korzeniach, warzywach i ogólnie przyziemnych i podziemnych sprawach, powiedziałabym, będąc przy sprawach, przy których będąc człowiek pod ziemię chce się zapaść, opowiem Wam historię pod tytułem "Ty też możesz znienawidzić marchewki". Jako że praca, jak praca, żadna nie hańbi, pracować trzeba, lub można, lub się chce, a CHCĘ SIĘ tym bardziej, gdy jest się studentem, gdy ciepłe lato i zimne napoje, wtedy się tak bardzo, ale to naprawdę bardzo chce, to i mnie się ZACHCIAŁO pracować. A jako że marchewka, jak marchewka, krzywdy nikomu nie robi, nie krzyczy, nie bije, nie molestuje umysłowo, to czemuż by jej nie lubić.

     Otóż łącząc PRACĘ z MARCHEWKĄ niemożliwe staje się możliwe. Po godzinie gapienia się w marchewkę po prostu denerwuje cię jej pomarańczowość. Po dwóch godzinach denerwuje cię jej kształt. Po trzech nie masz ochoty nigdy więcej jeść marchewki, ani już nawet niczego pomarańczowego. Po czterech, no, może pięciu, zawierasz pakt z Panem Podziemia, że jeśli kiedykolwiek dotkniesz marchewki w celu zjedzenia jej, to niech ręka ci uschnie, a jedyne, co przeszkadza ci w przypieczętowaniu tego paktu własną krwią jest fakt, że jak się skaleczysz w pracy to będzie szum, raban i harmider i przyjedzie ijo ijo. I doskonale wiesz, że perspektywa zabrania cię do lekarza jest w tej chwili bardzo kusząca, to jednak szkoda trochę tej własnej krwi, którą w końcu sam sobie wyprodukowałeś. Po ośmiu godzinach bolą cię na dodatek plecy. Po dziewięciu myślisz, po co ci plecy, można żyć bez pleców, wąż na ten przykład pleców jako pleców nie ma, a żyje. Tylko, że wąż nie będzie szukał pracy po studiach w Polsce, ani nawet nie potrzebuje wizyty u stomatologa na szybko, więc o ile wąż bez pleców przeżyć może, ty nie bardzo.

    Służba zdrowia to już następna sprawa.
    Okazuje się, że:
 niebolący ząb + stomatolog + kupa kasy = bolący ząb + stomatolog na urlopie, który naprawić, co zepsuł, może za dwa tygodnie + kilkoro innych stomatologów, którzy po poprzednim sprzątać nie będą

    Takie równanie.
    A na matematyce się znam. Na farmacji uczą różnych rzeczy, na przykład jak nie korzystać z tablic z wzorami na całki, bo farmaceuta MĄDRY winien być i wzory umieć musi. Tablice to dla idiotów są, tablic to się na takich kierunkach używa jak matematyka, finanse, a nie. A, jeszcze nauczyłam się, że powinien być UCZCIWY (co nijak się ma do zdania matematyki). Bo za nieuczciwość można na przykład zapłacić prokuratorem nad głową. I nie chcecie wiedzieć, skąd o tym wiem. A nawet nie ściągałam, bo ściągać nie umiem, oczopląsu dostaję, trząść się zaczynam, para mi z uszu bucha i najchętniej sama podniosłabym rękę i powiedziała "ściągam, chcę pałę, bez drugiego terminu, mogę nie zdać, zapłacę za ECTS-y".

     I o ile uczciwości się przez rok studiów nie pozbyłam, o tyle dla odmiany namiętnie zajmuję się byciem wredną i krzyczącą Dziewczyną Mojego Chłopaka, a czar i urok mej dobroci prysnął. O tak, facet z krwi i kości, co lubi skarpetą w kąt rzucić, wrzeszczeć na bramkarza, nawet jeśli ten go nie słyszy i ZAPOMNIEĆ o umyciu naczyń, a na dodatek wybrzydzać przy jedzeniu. Typ poszukiwacza. Poszukiwacza skarpetki, co to ją wcześniej w kąt cisnął, poszukiwacza portfela minutę przed wyjściem, poszukiwacza okazji do wyrzucenia zawartości szafy na podłogę.

    Ale to z kolei jeszcze inna historia.


 - - -


   - Przyszłam tylko pożyczyć herbatę.
   - Nie mam - odpowiedział.
Odwróciła się na pięcie i wyszła, z hukiem zatrzaskując drzwi. Szyby w oknach zadrżały.
   - Nie wróci - mruknął i wrócił do lektury.

    A herbaty rzeczywiście nie miał. A może i miał. Ale to przecież Polska była.

środa, 1 maja 2013

JAK ZOSTAĆ BEZROBOTNYM

Wyszorowałam podłogę, usunęłam zbędne pliki, przerzucałam drewno na zimę... Nie ma nic bardziej pożytecznego niż maturzysta na tydzień przed maturą. Nawet na blogu piszę.

Obecnie posiadam status... bezrobotnej. Jestem świeżo upieczoną absolwentką liceum. Musiałam zmienić informacje o sobie z 'osiemnastoletnia licealistka...' na puste pole. Dlaczego? Bo na dodatek nie jestem już nawet osiemnastolatką. Nie wypada mi, jako kobiecie, chwalić się liczbami. Nie od paru dni. Nikt nie chce nagrywać piosenki 'cztery dziewiętnastki tylko w moim samochodzie...'. Rozpaczam.


Ja i Mój Chłopak mamy w rozmowach na GG dość denerwujący nawyk komentowania sobie nazwajem żałosnych wypowiedzi trzema kropkami, o ile '...' w ogóle można nazwać komentarzem. Dziś podobno napisałam coś tak żałosnego, że w odpowiedzi otrzymałam mniej więcej:
............................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................ .
W normalnych warunkach obraziłabym się. Tak zwyczajnie, po babsku, na chwilę. Moja reakcja wyglądała jednak nieco inaczej. Wystraszyłam się, że aż tyle trzeba uzupełnić.

Nic dodać, nic ująć.

Maturzyści, niech moc będzie z Wami!

niedziela, 10 marca 2013

MARTA NISZCZY WSZECHŚWIAT CZYLI O LOTACH W KOSMOS

Mam nowe powody do narzekania, więc mogę pisać.

Buduję rakietę. Kupię dobrego kałasza, zabiorę go do mojej rakiety, wystrzelę się w kosmos i potraktuję śrutem wszystkie satelity i inne wynalazki odpowiedzialne za nadawanie programów sportowych. Kobieta przegrywająca z meczem to kobieta wygrywająca z Kosmosem.

Kobiety to wysłanniczki Kosmosu. Gdzie kosmos nie może, tam babę pośle. Dajmy na to, ma się wydarzyć wielka katastrofa. Leci taka Marta w swojej blaszanej rakiecie (jeszcze daleko nie zaleciała), po drodze uderza w drzewo, które z kolei przewracając się zrywa druty wysokiego napięcia, w całej Polsce nie ma prądu, systemy szaleją, banki tracą kontolę nad zabezpieczeniami. Okazja czyni złodzieja, Polacy kradną jeszcze większe i cięższe miliony, inflacja rośnie, krach na giełdzie rozprzestrzenia się na cały świat. Nie ma jedzenia, nie ma wody, ptaki przestają śpiewać, muchy przestają fruwać, politycy przestają gadać (nie tylko bez sensu, ale w ogóle), dinozaury zmartwychwstają i o, apokalipsa gotowa.

Nie powinnam pisać, jestem pod wpływem. Zjadłam trzy czekoladki z alkoholem.

Mam lepkie krople brandy we włosach. We włosach, które umyłam pół godziny temu. Zjedzenie czekoladki, która w środku ma cokolwiek, czym mogę się upaćkać i jednoczesny brak śladów owej substancji w moich włosach bądź na moim ubraniu wykracza poza moje umiejętności. Nie będę myć włosów drugi raz. Nie będę. Nie będę. Wytrzymam, gdy jutro jakiś skacowany imprezowić będzie chciał je powąchać. Albo ... polizać...

Idę umyć.

niedziela, 3 marca 2013

BEZTYTUŁOWY POST

Dręczą mnie, że nie piszę. Niech nie uczą ojca dzieci robić (co najwyżej mogą być przykładem, jakich dzieci nie robić). Nie jestem w stanie. W workach pod oczami mogę trzymać kartofle.

Jedni zauszczają włosy, inni brzuch. Ja chyba pomyślę nad brodą. Będzie pasować do image'u mędrca.

Słońce świeci. Jedyny czynnik, który jest w stanie mnie przywrócić do normalności. Na nowo wzbudza drzemiące we mnie pokłady niewyżycia. Cieszyć się trza. Skaczę i łeb telepie mi sie jak stare auto na post-zimowej drodze.

Proszę wybaczyć tej Pani, nie widziała Słońca już długo. Ta Pani już dziś nic więcej nie wymyśli.