Kto o
zdrowych zmysłach wstaje w niedzielę z samego rańca, o ósmej, tylko po to, żeby
zasuwać do pobliskiej Żabki i kupić świeże bułki na śniadanie? Potem taki
normalny, regularny człowiek idzie po wątpliwej świeżości, ale jednak nie całkiem
stare, bułki o godzinie 11:13 i zastaje puste półki i kilka (jak się okazało po
dyskretnym obmacaniu) kamieni. A dumna byłam jak paw, krocząc prawie pustą
ulicą tak wcześnie rano. W drugiej Żabce znalazłam całe szczęście chleb z
dzisiejszą datą, ale wystarczyło go dotknąć, żeby wiedzieć, że wczorajszy. Całe
szczęście, bo inaczej musiałabym iść do Biedronki, a ta była całe 300 metrów
dalej, czytaj „niedostępna śmiertelnikom w niedzielę rano”.
Mało tego.
W pierwszej Żabce nie było bułek, w drugiej nie można było płacić kartą. Miałam
w portfelu całe 7 zł i 26 gr. Starczyło na bułki i JEDNĄ paczkę parówek. Wstałam
o 10:45 – to raz. Dwa – ubrałam się w normalne ubrania, żeby wyjść z domu. W
niedzielę! Trzy – przemierzyłam w pocie czoła całe 120 metrów, co zgodnie z google
maps zajęło mi calutkie dwie minuty (wszystko w wolną niedzielę), potem kolejne
100 do drugiej Żabki. Pełna szczerych chęci zrobienia śniadania Chłopakowi zanim
ten wstanie, usłyszałam „A mi to parówek na śniadanie nie kupiłaś”. W jedyną w
tygodniu niedzielę!
Poszłabym
do Biedronki. Tam już kartą zapłacisz. Gorzej czasami z resztą. Chcesz kupić
dywan? Nie ma problemu! Włochaty, wykładzinę, łazienkowy, do pokoju, perski,
patchworkowy! Nie ma problemu! W Biedronce kupisz każdy. A jak chcę kupić
majonez w małym słoiczku, bo to majonez przecie, dużo tego nie zjem, to
wracając z Biedronki muszę zajść do Żabki, specjalnie po majonez w małym
słoiczku, bo po co mieć w supermarkecie majonez w małym słoiczku. I idę taka
obładowana zakupami po czubek dupy, z ochroniarzem wiszącym nade mną jak chmury
nad Wrocławiem w dziewięćdziesiątym siódmym. Specjalnie po majonez w małym
słoiczku.
Niedawno
nawet kupiłam tam wodę tylko za 1,29 zł w promocji. Tą samą, którą od ponad pół
roku niemalże codziennie kupuję za 0,99 zł. A nawet „kałozeszyt”. Tak mi
napisali na paragonie. Dobrze, że nie zapachowy.